Szukaj na tym blogu

poniedziałek, 22 grudnia 2014

Andaluzja
Część VII
Malaga cd



Gibralfaro jest wyłącznie twierdzą, ale jej prawdziwym sercem jest Alkazaba[1]. Wybudowana przez Rzymian, została przebudowana w wieku IX przez Maurów i zachowała tak charakterystyczną dla stylu kalifackiego ornamentykę. Broniona przez trzy warstwy murów – pierwsza wokół wzgórza, usiana wieżami, całkowicie zamyka część wewnętrzną, drugą warstwę tworzyły obwarowania Gibralfaro, trzecią natomiast potężne mury miejskie - wydawała się nie do zdobycia niczym perła w koronie władców Grenady. Prowadzi do niej brama zwana "Puerta de la Bóveda" Drzwi Do Skarbca i nie ma w tym żadnej przesady.  Stroma - jak na budowlę –droga wije się przez ogrody z fontannami, przechodzi przez Puerta de las Columnas (bramę kolumn) i dociera do Torre del Cristo (Wieża Chrystusa –nazwaną  tak dopiero przez zdobywców). Nie ma tu prawie w ogóle kątów prostych, lecz same zakręty, zmuszające napastników do lawirowania pod ciągłym ostrzałem z blanków. Wewnątrz twierdzy zamiast budowli obronnych zobaczymy luksusowy pałac, który przez wieki służył królom i namiestnikom.  


    Wyłożone marmurem dziedzińce, baseny i fontanny, ogrody pełne romantycznych zakamarków - tak wygląda w Andaluzji budowla przeznaczona do walki oraz obrony. Sama forteca- jedna z największych w Hiszpanii - urzeka położeniem i wysmakowanymi detalami, choćby takimi jak rzymska, marmurowa wanna pełniąca rolę niewielkiego zbiornika na ściekającą wodę, koronkowe wykończenia łuków, drewniane ornamenty na sufitach lub smukłe kolumny. Piękne posadzki prowadzą do pokoi bez okien ( konieczność w ojczyźnie Maurów, gdzie słońce zawsze było śmiertelnym wrogiem, nigdy przyjacielem ) o szerokich drzwiach otwartych w stronę basenów i wodotrysków – oprócz roli estetycznej, jaką niewątpliwie pełniły, były także, a może przede wszystkim, idealnymi klimatyzatorami.


  Białe ściany, mauretańskie łuki, kolorowe kafelki i wszechobecna zieleń w postaci krzewów, obrośniętych pergoli, drzewek pomarańczowych posadzonych w donicach, czyniła z tego miejsca namiastkę raju. Chyba dość łatwo było zapomnieć przy muzyce szemrzących fontann, czemu winna była służyć twierdza. Wcale się nie dziwię – taka mnie naszła refleksja, gdy siedziałem na stopniach wyłożonych azulejo[2] – że Maurowie długo opłakiwali utracone w Hiszpanii dobra, w końcu uczynili z Andaluzji krainę bajkową, w sztuce i architekturze mocno zaznaczając swoją obecność.


  Kolejnym miejscem, które koniecznie trzeba odwiedzić, jest leżąca niedaleko Alkazaby renesansowa katedra  -Santa Iglesia Catedral Basílica de la Encarnación. Zaprojektował ją słynny Diego de Siloé, znakomity hiszpański architekt, twórca m.in. katedry w Granadzie.  Budowana na miejscu dawnego meczetu od 1528 roku niemal do końca XVIII wieku ( przez ponad 250 lat !) nigdy nie została ukończona. Mieszkańcy Malagi nazywają ją "La Manquita” -„ jednoręczna dama”, ponieważ zamiast dwóch ma tylko jedną wieżę, przez co wygląda trochę na niedokończoną. Jest olbrzymia, wysoka na 72 metry  ( około 25 pięter), szeroka na 117 metrów ( prawie jak duże boisko do piłki nożnej). Onieśmielająca wysokość oraz  schody przed wejściem mają za zadanie przybliżyć wiernych do nieba – taka koncepcja przyświecała głównym założeniom architektonicznym.


Przyznam się od razu – dotarliśmy do katedry nocą, włączywszy się dyskretnie do procesji, dla której specjalnie otwarto podwoje sanktuarium. Inaczej pewnie nie udałoby się nam zobaczyć tego wpisanego na listę UNESCO 8 cudu świata. W mdłym świetle świec, zamglona przez dym kadzideł, przy dźwiękach pieśni śpiewanych przez chór, zrobiła na mnie kolosalne  wrażenie.


   Wymieszanie stylów architektonicznych od późnego gotyku do baroku zupełnie jej nie zaszkodziło, chór z rzeźbami wykonanymi przez  Pedro de Mena, wspaniałe obrazy pędzla największych malarzy tamtego okresu, bogactwo ozdób, gry światłocienia – nic dziwnego, że żadne zdjęcie z wewnątrz mi nie wyszło. Zatopiona w półmroku odkrywa swoje tajemnice powoli i z namaszczeniem, jak na prawdziwą damę przystało. Chociaż z dołu nie mogłem dostrzec ozdobnych detali na suficie, przepastne nawy z posągami świętych wydawały się tonąć w ciemnościach, jednak całość po prostu olśniewała, także atmosferą. Pogrążeni w głębokiej modlitwie nazarenos idealnie wpasowali się w to miejsce, nadając mu jeszcze głębszy, średniowieczno mistyczny charakter.  
  Zdumiewające, że tak ogromna budowla dosłownie jest wciśnięta między otaczające ją budynki. W naszym mniemaniu winna stać na wielkim placu, dostępna i podziwiana ze wszystkich stron, tymczasem zamknięta szpalerem kamienic La Manquita zdaje się być uwięziona na zbyt małej przestrzeni.


 Oczywiście brakło nam czasu na odwiedziny w domu i muzeum Picassa, tym bardziej, że w Semena Santa muzea bywają czynne krócej, dlatego poprzestaliśmy na pobieżnym poznaniu miasta w jego najstarszej odsłonie. Zresztą – jak mawiają prawdziwi globtroterzy – niedosyt jest lepszy niż przesyt, dlatego z mocnym postanowieniem powrotu, opuściliśmy to urocze miasto – mam nadzieję – tylko na chwilę. Zamiast adios, mówimy więc hasta luego Malaga.




[1] Słowo alkazaba pochodzi z języka arabskiego al- kasba i oznacza fortyfikację w stylu północnoafrykańskim. 
[2] Azulejo – typ ozdobnych, ceramicznych płytek wytwarzanych m.in. w okolicach Malagi 

wtorek, 16 września 2014

Andaluzja
Część VI
Malaga cd

   

    Malaga tymczasem przeżywała krótkie okresy wzlotów i znacznie dłuższe upadków. Zbombardowana przez wojska frankistowskie w przededniu  II wojny światowej, dopiero za sprawą „ mody” na Costa del Sol odzyskuje należną pozycję i blask. Co warto tu zobaczyć?



  Wszystko, ale po posiłku. Koniecznie, zaczynając od słodkiego śniadania, czyli chocolate con churros, ciasteczek moczonych w czekoladzie. Jeśli ktoś nie lubi zaczynać dnia na słodko - a dużo traci- ma do wyboru: tapas z szynką zwaną iberyjską, oliwkami oraz serem, omlet zwany tu tortillą np. z łososiem ( wyborny) lub pan con tomate – bułki zapiekane z pomidorami, ziołami i polewane oliwą. Do wyboru do koloru. Następnie dobra kawa i można szukać miejsca na obiad.


   Osobiście uważam kuchnię andaluzyjską za wyjątkową. Tak charakterystyczna dla południowych krain lekkość jest tu przełamana wyraźną nutą wszechobecnej słodyczy. Nawet dojrzałe oliwki prosto z zalewy czosnkowej są słodkawe, o owocach nie wspominając. Dodane do półsłodkiej lub słodkiej Sangrii oddają sok i czynią to tanie wino znakomitym  orzeźwiającym napitkiem, idealnym na późne popołudnie.
  Na plaży pełno jest chirringitos – restauracji z kilkoma stolikami i rozpalonym ogniskiem, na którym pieką się sardynki oraz kalmary. W środku, na rozgrzanym kamieniu leżą mniejsze ośmiornice, nieco gumiasty przysmak dla smakoszy. Frytki, często po prostu opieczone na tymże ogniu ćwiartki ziemniaka, smakują wybornie, podobnie jak idealnie świeże ryby. Szczerze polecam anchois oraz oczywiście gorące sardyny. Do tego legendarne gazpacho, chłodnik pomidorowy z dodatkiem rozmoczonego chleba. Podawane do niego papryki, cebula, pokrojone w kostkę pomidory także są lekko słodkawe – urok warzyw hodowanych w słońcu. Ponoć ta zupa przybyła do Andaluzji z Maurami, a jej wyjątkową odmianę stanowi ajo blanco – chłodnik na bazie migdałów.


   Po zmroku mogę zaproponować wizytę w słynnej winiarni El Pimpi otwartej w XVIII wiecznej rezydencji, z której rozciąga się wspaniały widok na Alkazabę. Tutaj na wiekach beczek złożyli swoje podpisy wszyscy sławni ludzie ( a było ich naprawdę wielu ) odwiedzający El Pimpi.  Niewątpliwą zaletą- jak ją nazywają Hiszpanie - bodegi[1] w chłodne, wiosenne wieczory są specjalne nagrzewnice, które widokiem żywego ognia umilą degustację regionalnych win. Nie wiem czy to zasługa klimatu, pory roku, czy miejsca, ale po raz pierwszy w życiu, wbrew własnym, żelaznym przekonaniom spróbowałem słodkiego wina z tutejszych winnic i odkryłem jego niezwykłość. Na początku mdląco słodkie po chwili zostawia na języku przypaloną gorycz – oto prawdziwe słońce Andaluzji (ciekawe czemu  przywiezione w ramach ciekawostki do Polski okazało się tylko słodkie?).


  Pomiędzy posiłkami dobrze jest pospacerować, a w Maladze jest wiele miejsc, które warto odwiedzić, ot choćby paseo maritimo [2]a szczególnie El Palmeral de las Sorpresas[3]. Oddany do użytku w roku 2011 jest 450 metrową architektoniczną metaforą w kolorze białym. Ogromna pergola, której przęsła układają się niczym fale na morzu, oparta na smukłych kolumnach, przypominajacych pnie palm, osłania spacerowiczów przed słońcem. Obok w ogrodzie botanicznym nazwanym El Parque pysznią się bugenwille, ogromne strelicje, palmy oraz drzewa granatu. Wszędzie unosi się zapach  kwitnących jaśminów. Dalej, dochodząc do alei Cervantesa, trafiamy na ogród o charakterze kalifackim, wysadzany różami, z prostymi scieżkami prowadzącymi od jednej fontanny do następnej aż po budynek urzędu miejskiego. Stamtąd możemy sie udać do twierdzy Gibralfaro czyli zamku z latarnią morską. Droga wije się trawersem po zboczu całkiem pokaźnego wzgórza, ale warto się tam wybrać, choćby dla samego pejzażu rozpościerającego  się z tarasu widokowego zbudowanego mniej więcej w połowie wysokości góry. Przy pięknej pogodzie ( ponoć słońce tu świeci przez 318 dni w roku) dokładnie widać port, cumujące przy nabrzeżu wielkie statki hotelowe, arenę do corridy oraz czasem nawet Gibraltar i zarys gór Atlas.


   Sam zamek wzniesiony przez Jusufa I władcę Grenady w XIV wieku, miał bronić starszej twierdzy Alkazaby, z którą jest połączony przejściem oraz jedną linią murów ( polecam zajrzeć do tunelu między obiema  twierdzami  i coś zaśpiewać – akustyka w tym miejscu jest niesamowita). Na szczycie wzgórza stoi budynek dawnej prochowni, obecnie znajduje się w nim wystawa przedstawiająca dzieje twierdzy oraz umundurowanie stacjonujących w niej kiedyś wojsk. 





[1] Bodega czyli piwnica, często tak nazywane są winiarnie.
[2] paseo maritimo inaczej pasaż nadmorski
[3] El Palmeral de las Sorpresas – palmowa niespodzianka? Palmiarnia pełna niespodzianek? 

poniedziałek, 25 sierpnia 2014

Andaluzja
Część V
Malaga 


    Malaga kojarzyła mi się zawsze ze słodkimi lodami o ciężkim, winnym posmaku podkreślonym dojrzałymi rodzynkami. Ich kawowy kolor odnalazłem wśród murów miasta  w porze kwitnienia pomarańczy, stworzonej chyba specjalnie, by odwiedzić tę perłę Morza Śródziemnego. Wiosną w Andaluzji można podróżować i pozwolić się uwieść urokom starych uliczek oraz licznych zabytków. Latem… cóż temperatury dochodzące do 44 stopni w dzień mogą skutecznie wybić z głowy tak lubiane przeze mnie szwendanie się po zapomnianych alejach, zagubionych ogrodach, wśród knajp znanych tylko miejscowym. Dlatego polecam Malagę wiosną, jeszcze nieskażoną czerwonym kurzem pustyni i zmorą piekielnych upałów.


    Już sam lot nad wybrzeżem robi wrażenie, współpasażerowie domniemywali: cóż takiego widzimy przez iluminator samolotu – lekki wietrzyk poruszył taflę morza i ukazał bałwany załamujące się na setkach podwodnych skał przed wejściem do portu. Absolutnie się na tym nie znam, ale wydaje mi się, że to może być jedna  z przyczyn - oprócz oczywiście bardzo wysokich cen za cumowanie w porcie-  dla których marina w Maladze nie oczarowała nas ilością smukłych jachtów przy nabrzeżu ( za to spotkaliśmy, chętnie zwiedzany przez turystów,  nasz żaglowiec Kapitan Burchardt - trzymasztowy szkuner wybudowany w roku 1917 w Holandii jako oceaniczny statek towarowy. Od 2011pływa pod polską banderą, upamiętniający postać znanego kapitana, literata i marynisty. Obecnie jest statkiem szkoleniowym )  


    Sama Malaga miała wielu ojców: Fenicjanie, Grecy, Kartagińczycy, Rzymianie, a w końcu Maurowie odcisnęli w niej swoje ślady. Założoną w okolicach 800 roku p.n.e osadę Fenicjanie ochrzcili mało romantyczną nazwą Malaka czyli sól. Z jednej strony osłonięta przez masyw Gór Betyckich ( drugie po Alpach najwyższe pasmo górskie Europy), z drugiej otwierająca się szeroko w stronę Morza Śródziemnego, miała idealne położenie strategiczne na trasie via Herculea; od Kadyksu do Barcelony i później Rzymu. Śladem po tamtych czasach są ruiny niewielkiego co prawda, ale za to najstarszego w Hiszpanii teatru ulokowanego u podnóża Alkazaby. Ponad tysiąc lat później ten teren przejęli od Iberów  wędrujący od strony Gibraltaru bitni Maurowie i rządzili nim aż do wieku XV, zostawiając po sobie wiele zabytków.


   Malaga była perłą w koronie władców z kolejnych muzułmańskich dynastii, otoczona szerokimi murami przez swoich pięć potężnych bram, jako największy ówcześnie port, wpuszczała na teren Europy złoto oraz inne bogactwa Afryki. Handlarze, często genueńscy osadnicy, którzy za panowania Maurów cieszyli się wieloma przywilejami, bogacili się szybko, sprzedając wyroby tamtejszych rzemieślników: tkaniny, owoce, oliwę  oraz elementy do budowy statków. Bogactwo miasta i jego pozycja były powodami, dla których w roku 1487 podczas tzw. rekonkwisty mieszkańcy Malagi stawili zaciekły opór chrześcijańskim wojskom Izabeli Kastylijskiej i Ferdynanda. Za karę wszyscy zostali wzięci w niewolę i od tego momentu można mówić o pewnej tendencji schyłkowej w rozwoju miasta.


   Podbój Nowego Świata z powrotem na chwilę ożywił handel a zatem i  Malagę, lecz trwało to zbyt krótko. Pustoszona powodziami wywołanymi  - dziś, patrząc na jej koryto, nikt by w to nie uwierzył-  przez rzekę Guadalmedinę, nieco zapomniana, stała na uboczu wielkich wydarzeń jako podupadające miasto portowe o niewielkim znaczeniu. W pamięci Polaków zapisała się przy okazji bitwy pod Fuengirolą, gdzie ponad 100 żołnierzy oddziału kapitana Franciszka Młokosiewicza pokonało brytyjski desant pod dowództwem lorda Blayney`a, uniemożliwiając mu zajęcie Malagi. Rzecz miała miejsce podczas kampanii napoleońskiej, historia wspomina o bezprzykładnej brawurze Polaków, którzy bezczelnie odpowiedzieli na żądania całkowitej kapitulacji wystosowane przez Brytyjczyków:
- Chodźcie i weźcie go sobie – odparli zamknięci w zamku obrońcy.

W bitwie upamiętnionej na kartach licznych dzieł autorzy podkreślają niemożliwy wręcz stosunek sił 10:1 dla Brytyjczyków, co tym bardziej określało ich klęskę mianem –haniebnej. Jednak zwycięstwo oddziałów napoleońskich niczego nie zmieniło, wszyscy wiemy, jak skończył się ten epizod dla Europy. 



poniedziałek, 11 sierpnia 2014

Andaluzja
Część IV
Semana Santa niestety -koniec



   W ciężkiej, mistycznej atmosferze przepojonej oparami kadzideł costaleros maszerują powoli, noga za nogą. Wielu z nich przebywa w innym świecie, z zamkniętymi oczami, kołyszą się w takt muzyki. Wydaje się, że nie odczuwają ciężaru spoczywającego na ich ramionach, jakby opiekuńcze anioły niosły go razem z nimi. Na przedzie idzie prezydent ze złotą laską, za nim drepczą czujni nadzorcy, którzy pilnują, aby nikt z niosących nie zemdlał. Dbają także o płynny ruch platformy, co jest szczególnie istotne przy pokonywaniu ostrych zakrętów.
   Nadzorca uderza w złoty dzwon, procesja przystaje na chwilę. Rozluźnieni costaleros śmieją się, palą, pozują do zdjęć. Zrobią wszystko, by postronni nie zobaczyli wysiłku, jaki im towarzyszy podczas niesienia tych dziesiątków kilogramów przez kilka kilometrów i wiele godzin.  Przecież prawdziwy mężczyzna powinien być twardy oraz niezłomny jak skała. Taki przykład dają swoim dzieciom, które wpatrzone w swoich ojców niczym w obrazy, najbardziej na świecie pragną przywdziać kiedyś togę pokutnika. Żadne pieniądze ani splendory tego świata nie są w stanie zmusić człowieka do tak nadludzkiego wysiłku, wyłącznie prawdziwa wiara i oparcie w zbiorowości.

  
 Rozlega się kolejny gong, szepty milkną, muzyka nabiera mocy. Przyklękają w ciszy i wsuwają ramiona pod potężne bele „pływaków” , jeszcze drugą rękę opierają na plecach „brata”, by wspólnym wysiłkiem, przy rozdzierającym westchnieniu tłumu, podnieść platformę.  Emocje potęguje marszowy rytm wybijany przez bębny, cichnący w oddali śpiew oddziału żołnierzy, przejmujący zaśpiew flamenco.
  Czarne, białe, zielone… zakapturzone postacie szukają w procesji przebaczenia za grzechy, dedykują swój trud rodzinie, poświęcają się w ważnych intencjach. Ukryci za maskami ludzie bez tożsamości opłakują ból i cierpienie Jezusa. To ich jednoczy. W procesji prezydent, burmistrz, nauczyciel, lekarz czy robotnik są sobie równi, niosą identyczny ciężar, który rozkłada się równo na każdego z costaleros. Takie jest główne przesłanie wielkanocnej platformy.            
   Kaptur uosabia jednocześnie pragnienie, aby znaleźć się bliżej nieba, symbolizuje smukłe cyprysy na cmentarzach, iglice kościołów, chrześcijańską pokorę.
Żołnierze Hiszpańskiej Legii Cudzoziemskiej, której dewizą jest hasło„Viva la muerte” [1] także mają swoją własną procesję w Wielki Czwartek tak zwaną Traslado del Cristo de la Buena Muerte", podczas której wynoszą z kościoła w Maladze krucyfiks, śpiewając hymn Legii "El Novio de la Muerte"

„Soy un novio de la muerte
que va a unirse en lazo fuerte 
con tan leal compañera”

„Jestem poślubiony śmierci
związany z nią mocnym węzłem
jak z lojalnym towarzyszem” [2]

 głoszą słowa porywającej pieśni legionistów. Ich echo pochłania noc i tylko ciężki kadzidlany zapach świadczy o tym, że przed nami przeszła kolejna procesja. 



   Warkot bębnów, krzyki, rozdzierająca saeta, miarowy stukot butów na bruku – te dźwięki we wspomnieniach będą mi towarzyszyć do końca życia. Tak samo jak obrazy dłoni zaciśniętych na ramionach towarzyszy, czarnej opaski na oczach jednego z costaleros, poranionych bosych stóp i człowieka, który będąc członkiem procesji odpłynął w modlitwie daleko poza ten świat.
  Wydaje mi się, że w Andaluzji udało mi się dotknąć czegoś niezwykle ulotnego, przynależnego do sfery sacrum – duchowości człowieka. Niewiele jest miejsc, gdzie dziś można zobaczyć coś równie poruszającego. Zdaję sobie sprawę, że postępująca laicyzacja prędzej czy później zamieni  Semana Santa  w rodzaj odpustu dla turystów, lecz jeszcze na ten moment krwawy odcisk stopy człowieka zostawiony na asfalcie jest zaprzeczeniem  komercji.  


  Nie ukrywam, że przemówiło do mnie, gdy z balkonu na drugim piętrze ubrana w czerń niska kobieta zaczęła śpiewać saetę. Bez mikrofonu, drobna szczupła Hiszpanka całkowicie zawładnęła naszymi sercami, jej łkanie czy też bardziej zawodząca skarga rozległa się na przestrzeni czterech ulic. I nagle przestały błyskać flesze, zapadła kompletna cisza. Mocny, zaskakująco młody głos niósł w noc opowieść o cierpieniu. Choć nie znam słów, poczułem ciarki na plecach. Nikt nie rozmawiał, wielojęzyczny tłum wpatrywał się w śpiewaczkę, doskonale rozumiejąc przesłanie pieśni. W takich momentach czas i świat zatrzymują się w swoim pędzie uchylając nam drzwi do wieczności.



polecam filmy z Legionem -  https://www.youtube.com/watch?v=itFpKscjCms
                                            https://www.youtube.com/watch?v=oeuRoaFZolc
piękna saeta - https://www.youtube.com/watch?v=yfI4Wtn1fX4
                       https://www.youtube.com/watch?v=R0OkpfhZntY 
i wrażenia z Semana Santa - https://www.youtube.com/watch?v=aghNfztsPzg                                           
                                         https://www.youtube.com/watch?v=o-cYsSMmoc4

[1] Niech żyje śmierć
[2] W moim prostym i niedoskonałym tłumaczeniu.

środa, 23 lipca 2014

Andaluzja
Część III
Semana Santa cd.


Moja skromna rada dla tych, którzy chcą odwiedzić Malagę w czasie Semana Santa – unikajcie głównych tras. W każdym punkcie informacji turystycznej, kosciołach znajdziecie mapki z obchodami, dokładne szlaki wędrówek, zapoznajcie sie z nimi... i szybko zapomnijcie, bo na Alameda Principal nie zobaczycie nic. Zastawiona trybunami oraz kłębiącym się - chyba na całej długości -tłumem praktycznie uniemożliwia zrozumienie fenomenu andaluzyjskiego Wielkiego Tygodnia. Można oczywiście w Ayuntamiento de Málaga – ponoć trzeba to zrobić z dużym wyprzedzeniem -  kupić bilet na owe trybuny, licząc, że na jednym z balkonów pojawi się sam Antonio, ale to nadal nie jest duch  Semana Santa. Znajdziecie go zupełnie gdzie indziej. W małych uliczkach, gdzie chwiejace się baldachimy platform niemal nacierają na ściany kamienic. Przed główną trybuną zwyczajowo costaleros „tylko” podnoszą ołtarz na wyciągniętych ramionach i idą dalej … 


  Procesja ma kilka punktów kulminacyjnych, pierwszym jest moment, gdy platforma opuszcza kościół. Przez specjalnie przygotowany podest wyprowadza trono  piskliwy dźwięk orkiestry dętej, skupieni mężczyźni, z których każdy na swoich barkach niesie ciężar około 30 kilogramów, maszerują jednym krokiem. Powoli oczom widzów ukazuje się ołtarz. Religia i sztuka podają sobie wtedy ręce i ruszają swoją drogą w pełnej symbiozie. Dlatego szczerze radzę, zapomnijcie o utartych trasach, poświęćcie całą noc, bo nawet jeśli jesteście ludźmi innej wiary lub w ogóle niewierzącymi, procesje zrobią na was kolosalne wrażenie. Po zmroku w oparach kadzideł zaczyna się zupełnie inne Semana Santa. Duchowe i w jakiś sposób całkowicie niepowtarzalne. Długo dyskutowaliśmy przy lampce wina  na ile te procesje są nastawione komercyjne. Jednym słowem: czy mamy do czynienia z prawdziwym przejawem ginacej już w Europie głębokiej wiary, czy może zagrywką pod publiczność, a konkretnie pod walących drzwiami i oknami w tym okresie turystów.  Ale to był jeszcze dzień, swieciło słońce, dopiero później, po zmroku, kiedy  zgubiliśmy się w labiryntach Malagi, znaleźliśmy odpowiedź na to pytanie.           
     

    Semana Santa to niesamowite doświadczenie, zakorzenione głęboko w tradycji południa, kulturze ludów przemieszanych przez historię, gdzie wpływy Maurów oddziałują na chrześcijan, a muzyka Cyganów stanowi podwaliny flamenco.   



   Zapach palących się świec, szept oczekującego tłumu, żałobny pisk trąb i zza zakrętu wychodzą pierwsi nazarenos. Prawdziwi strażnicy wiary, to oni- zgodnie z postanowieniami soboru trydenckiego- dbają, by w procesji nie zostały przemycone niepotrzebne elementy lub  okruchy pogańskich obrzędów. Anonimowi pokutnicy, wśród których coraz więcej jest kobiet, bo kaptur skutecznie ukrywa nie tylko nazwisko, ale również płeć. Niosą długie świece, srebrne laski, ogromne klucze, czasem ciężkie krzyże.      



  To nie radosna parada w dniu świętego Patryka, ale pochód żałobników. Wszystko, nawet ułożenie fałdów płaszcza Matki Boskiej, jest traktowane z namaszczeniem i śmiertelną powagą. To nic, że za chwilę zobaczymy tych samych mężczyzn pijących i jedzących kanapki. Bo Andaluzyjczyk ma dwie dusze, jedną całkowicie oddaje Bogu, drugą zachowuje dla życia. I nie ma w tym żadnej schizofrenii, rozdwojenia. Smutek nie może być wieczny, a radość niezmącona – takie jest prawo warunkujące nasze istnienie.




   

niedziela, 6 lipca 2014

Andaluzja
Część II
Semana Santa cd.


        Wielki tydzień w Andaluzji dosłownie oraz w przenośni zmienia oblicza miast i wsi. Dosłownie, ponieważ kordony policji, bariery i specjalne zapory uniemożliwiają swobodne poruszanie się po centrach miast. Marudni turyści narzekają na utrudnienia w ruchu, ciągłe, wymuszone pochodami platform, postoje, często pozamykane muzea lub sklepy. W Maladze od 16 do pierwszej w nocy przechodzi około 30 procesji. Okolice katedry są całkowicie zablokowane przez tłumy, dojście do wyznaczonego celu zajmuje sporo czasu i wymaga mistrzowskiej orientacji.


       Wędrując po Andaluzji, jakimś niezwykłym zrządzeniem losu zobaczyliśmy wszystkie elementy obchodów Wielkiego Tygodnia. W Rondzie obserwowaliśmy mozolną pracę kobiet i mężczyzn z  hermandades próbujących nadać platformom ostateczny błysk. W ciszy i skupieniu, małymi pędzelkami odkurzali bogate ornamenty, nakładali nowe płatki srebra na spękane wzory. Praca wręcz jubilerska, bo platforma musi olśniewać. Jej wygląd jest zasługą ludzi, którzy bez wahania poświęcają swój wolny czas na rzecz pracy dla kościoła i zbiorowości. Przez chwilę nawet im pozazdrościłem życia w głębokiej wspólnocie, ponieważ mają cel, jednoczącą ich tradycję i głębokie poczucie misji.
   Tego dnia w dawnym meczecie panował niemal półmrok rozświetlony jedynie małymi lampkami pracujących członków cofradías, dla turystów robiono wyjątek i zapalano górne światła. W ich blasku można było zobaczyć oprócz samego wnętrza pierwszą fazę przygotowań do procesji, idealnie wyprasowane stroje nazarejczyków już czekały na krzesłach, dziesiątki smukłych świec ustawione w karnych szeregach spoczywały przed ołtarzem, setki kwiatów stały w wazonach, część przygotowana do dekoracji, inne przeznaczone na kosze płatków, którymi skąpane będą ulice. Atmosfera oczekiwania, ale pozbawiona gorączkowego napięcia – w końcu cały rok pucowano oraz trenowano każdy element procesji.


   W Maladze przed południem dane nam było zobaczyć pielgrzymkę dzieci i młodzieży z poszczególnych bractw. Rozczulająco wygląda trzylatek w stroju nazarenos – długiej szacie i spiczastym kapturze lub specjalnej, układanej na włosach aksamitnej kapie. Te procesje wyróżniają się charakterem, są mniej podniosłe, a grana przez orkiestry muzyka – przynajmniej tak mi się wydaje – bardziej skoczna. Weselsza.
   Tronos ( ich waga może dojść do 4,5 tony) pojawiają się wieczorem. W kościele św. Pawła mieliśmy okazję zobaczyć obie platformy z bliska- są rzeczywiście ogromne. Błyszczące od kutego srebra, osadzone na potężnych, drewnianych „pływakach” przedstawiają – w zależności od regionu- całe sceny męki Jezusa lub pojedyncze figury. Stroje postaci, szczególnie bogato haftowane płaszcze Matki Boskiej, odpowiadają kolorom bractwa i same w sobie są często dziełem sztuki.
  Procesja, którą widzieliśmy tym razem w Marbelli, rozpoczęła się tak naprawdę wiele godzin wcześniej. Do stolików w kawiarni na Plaza del los naranjos ( Placu pomarańczy) zaczęli się schodzić główni aktorzy przyszłego przedstawienia. Oraz kobiety...


  Ubrane w czarne, wąskie suknie z upiętymi na peinetas[1] żałobnymi mantylami[2], w koronkowych rękawiczkach i z pełnym makijażem wyglądały zjawiskowo. Najstarsza z nich,  olśniewająca urodą i gracją doña była mocno po 60 ( jej przeszłość znaczył zapewne szlak połamanych ze szczętem męskich serc) i na wysokich obcasach przeszła cały szlak procesji, sporo ponad 4 godziny. Młodsze dziewczęta o czarnych oczach w oprawie nieziemsko długich rzęs, figurach, przy których anorektyczne modelki powinny płakać z żalu za utraconą kobiecością, robiły na męskiej części widowni piorunujące wrażenie. Nic to, że odziane w żałobną czerń, powinny być ucieleśnieniem skromności – okazało się, że skutek był wręcz odwrotny. Spływająca z kruczoczarnych włosów koronka, suknie zapięte po samą szyję nie były w stanie ugasić płonącego w oczach ognia. Tej nocy każda była Carmen i wszyscy byli pod ich całkowitym urokiem. Kobiety w tradycyjnych strojach wprowadzają ołtarz Matki Boskiej, przed nimi przechodzą żołnierze lub zespoły muzyczne zorganizowane przy hermandades.


  Celem orkiestr wygrywających marszowe utwory jest nadanie rytmu krokom costaleros, ale nie tylko... Jak tłumaczyła swojej córce stojąca obok nas Hiszpanka, wybijany na bębnach dźwięk odpowiadał biciu ludzkiego serca. Stojący blisko widzowie mogli to dokładnie odczuć we wnętrzu własnego, rezonującego tułowia. Mocne uderzenia: bum jedna noga, bum – druga, synchronizowały krok maszerujących z biciem serc widzów. Platforma, kołysząc się na boki, unoszona na ramionach wiernych, ruszyła w swój coroczny obchód.



[1] Peinetas -wysokie grzebienie flamenco wpinane długimi zębami w kok, często utrzymuje się na nich mantyla. 
[2] Mantyla lub mantylka – odmiana welonu lub szala zarzucanego na głowę i ramiona, wykonana z koronki. Mantyla przytrzymywana jest na włosach przez wysoki kok z tyłu głowy oraz ozdobny grzebień i starannie drapowana na ramionach. Mantyle są bardzo kosztowne i często przekazywane w linii żeńskiej z pokolenia na pokolenie. Źródło Wikipedia. 


wtorek, 24 czerwca 2014

A teraz z zupełnie innej beczki, zmieniając szerokość i długość geograficzną lądujemy ...

Andaluzja 
Część I
Semana Santa

     Wiele razy próbowałem swoich sił, podejmując różne wyzwania na wyboistej drodze literatury, jednak napoważniejsze i najtrudniejsze wyrosło przede mną w pewną sobotę - dniu przybycia do Malagi. Słowa są tak niedoskonałym narzędziem, trudno za ich pomoca oddać smak, dźwięk, zapach –niestety już – wspomnień. Dlatego z dużą dozą pokory spróbuję  opisać unikalną atmosferę, niesamowite wrażenia, wszystko to, czego doświadczyłem w Semana Santa, tygodniu tak wyjątkowym, przesyconym mistyką i głęboką wiarą jak to możliwe tylko w Andaluzji.
   Przypadkiem – promocja cen biletów lotniczych - trafiliśmy do Malagi właśnie wtedy, gdy miasto szykowało się do obchodów Wielkiego Tygodnia. Pierwsze procesje ruszyły w niedzielę rano ...lecz żeby w ogóle przedstawić, czym one są, powinienem najpierw pokusić się o drobne wprowadzenie w postaci słowniczka podstawowych pojęć.
  

* Semana Santa czyli Wielki Tydzień zaczyna się od Niedzieli Palmowej i trwa do Wielkiej Soboty. W jego trakcie obowiazuje częściowy post. Wierni starają sie nie jeść mięsa, dlatego w wielu restauracjach na prowincji łatwiej dostaniemy świeżą rybę niż na przykład stek. To także czas tygodniowych ferii dla Andaluzyjczyków, więc odradzam załatwianie np. spraw urzędowych. Większość instytucji działa tylko do sjesty, czyli godziny 14. Zdarza się nawet, że zostają wcześniej zamknięte muzea.

*Pasos ( ponoć tylko w Maladze zwane trono) to ważące od kilkuset kilogramów do kilku ton platformy przedstawiające sceny z ukrzyżowania Jezusa lub posągi Marii.  Niosący ją costaleros ustawieni są w odpowiednim szyku;  im dłuższy staż w bractwie, tym bardziej honorowa, bliższa figurom, pozycja. Same posągi są często bezcennymi dziełami sztuki, unikalne, średniowieczne rzeźby przystrajają cenne, haftowane złotem lub srebrem szaty, których zakupem zajmują się cofradías. Pasos może nie opuścić kościoła, jeśli pada deszcz i wtedy turyści mogą je podziwiać tylko wyeksponowane we wnętrzach.


* Hermandades lub cofradías penitenciales czyli działające od wielu stuleci ( najstarsze pochodzą z XV w) bractwa skupione przy konkretnej parafii. Ich „praca” zaczyna się na wiele miesięcy przed Semana Santa od odnowienia, wyczyszczenia i udekorowania platformy. Przynależność do bractwa jest “ dziedziczna” i oznacza całkiem spore wydatki. Bracia sami finansują swoje ( kosztowne) stroje, płacą regularnie składki i wiele godzin z wolnego czasu poświęcają na m.in doskonalenie sztuki przenoszenia platform w wąskich ulicach. Każde z bractw posiada wyróżniający go strój – tunica oraz capirote.     


* Capirote jest to nakrycie głowy w kształcie stożka noszone na głowach nazarenos, inny rodzaj nakrycia z logicznych względów noszą costaleros, przypomina on nieco osobliwe czapki ze starożytnego Egiptu, z wygiętym daszkiem z przodu i kapą przykrywającą głowę aż do ramion. 


 *Saeta spontanicznie śpiewane przez mężczyzn i kobiety pieśni żałobne utrzymane w stylu flamenco. Zdarza się, że podczas procesji nie odezwie się żadna saeta, innym razem z balkonu albo ulicy nagle usłyszymy podniosły, przeszywający zaśpiew, który jest w stanie wycisnąć łzy z oczu wiernych.

* Costaleros – „tragarze”, mężczyźni przenoszący platformę. Często boso, z zasłoniętymi oczami, w maskach na twarzach. Prawdziwi bohaterowie Semana Santa.

 *Nazarenos – nazarejczycy to idący obok platform zakapturzeni mężczyźni. Ich stroje wszystkim kojarzą się z niechlubnym Ku-Klux-Klanem, jednak naprawdę nie mają nic wspólnego z tą rasistowską organizacją. Wysokie, spiczaste kaptury z wyciętymi otworami na oczy - w świetle jednej z wielu interpretacji -symbolizują drogę do nieba. Inne wyjaśnienie głosi, że jest to strój pokutny narzucony grzesznikom przez kolejną niechlubną instytucję – Świętą Inkwizycję. Niemniej jednak, nazarejczycy zdejmują swoje kaptury w Wielką Niedzielę, co stanowi dopełnienie obchodów Semana Santa. Najsłynniejszy mieszkaniec Malagi Antonio Banderas, aktywny członek hermandade powiedział w jednym z wywiadów, że noszenie kaptura zapewnia mu tak rzadką swobodę stania się kompletnie anonimowym, choć równocześnie daje przywilej bycia częścią pewnej zbiorowości. A sama Wielkanoc, wielki rytuał obchodzony już od pięciu wieków, jest nie tylko pustą tradycją, lecz prawdziwym, przekazywanym z pokolenia na pokolenie dziedzictwem duchowym i kulturowym. I w tej kwestii muszę się z nim całkowicie zgodzić.


     Rok w rok każda wieś czy miasto na swój sposób czci Wielkanoc, choć obchody często się od siebie różnią, najważniejsze w nich było i jest to nieuchwytne” coś”, co sprawia, że tysiące ludzi ze wszystkich stron świata przybywają, by wziąć udział w tym niezwykłym wydarzeniu. 

poniedziałek, 16 czerwca 2014

        Przygody w Krainie Faerie
Część 8
Skarby i refleksje

 
        Zanim opuściliśmy dolinę rzeki Boyne odwiedziliśmy jeszcze jedno wyjątkowe miasto. Kells jest przede wszystkim znane z tego, że przez jakiś czas przechowywano tu skarb narodowy – pewną starą księgę.     
   Ewangeliarz z Kells lub Ewangeliarz świętego Kolumby jest bogato ilustrowanym zapisem 4 ewangelii datowanych na okres między VII a IX wiekiem. Łaciński manuskrypt zaczęto tworzyć na wyspie Iona, tam w klasztorze powstała ponoć większość z 680 stron, ilustrowanych celtyckimi motywami roślinnymi i figuralnymi. Niestety, nie znamy dokładnego miejsca ani daty powstania woluminu, stąd tak wiele przypuszczeń, ale akurat ta tajemnica zapewne nigdy nie zostanie rozwiązana. Pewne jest tylko jedno – księga trafiła do opactwa w Kells w okolicach wieku XI. Przechowywano ja tam do XVII wieku, a później dla bezpieczeństwa trafiła do Dublina, prosto na półki Trinity College. Niedawno została wpisana na listę UNESCO -Pamięć Świata.


  Samo Kells także jest ciekawe, uciekający przed Wikingami mnisi pod wezwaniem świętego Kolumba założyli tu w IX wieku duży klasztor. Legenda głosi, że na wyspie Iona ich patron Kolumba  napisał 300 ksiąg, jeśli każda wyglądała jak manuskrypt z Kells…
   W mieście jest wiele zabytków: dawny klasztor Opactwa w Kells z okrągłą wieżą oraz kilka wielkich, celtyckich krzyży, romańskie oratorium wykonane w całości z kamienia – nawet dach.
 Pełno tu także uroczych restauracji, w których można zjeść tradycyjne irlandzkie przysmaki.
   W Kells zakończyła się – niestety – nasza podróż. Z uczuciem ogromnego niedosytu wsiadaliśmy do samolotu, by oddać się licznym refleksjom.    


   Zaskakujący wzór przeszłości Irlandii wyszedł z naszego wyjazdu: obejrzeliśmy zabytki sprzed 5000 lat, z XI i XII wieku, kilka XVIII i XIX wiecznych, a reszty nie ma. Po prostu zniknęły. Pomiędzy sztuką romańską a georgiańską rozpłynął się gdzieś renesans i barok. Między neolitem a średniowieczem zapanowała kompletna pustka. Następnym razem postaramy się przeszukać Krainę Faerie nieco bardziej metodycznie. Bo następny raz niewątpliwie będzie.  
     Zauroczyła nas Zielona Wyspa oraz jej mieszkańcy, uważam, że naród, który taką czcią obdarza książki, jest fantastyczny i zasługuje na wszystko, co najlepsze. Dlatego, wznosząc kufel aromatycznego Guinessa, mówię: sláinte Éire! cytując przy okazji ponoć irlandzki toast:

„Niech kochają nas ci, co nas kochają
A tym, co nas nie kochają, 
Niech Bóg odmieni serce.
A jeśli  nie odmieni ich serca,
To niech im skręci kostkę,
Abyśmy ich poznali po kulawym chodzie” 




       Na koniec coś do posłuchania w prawdziwym języku irlandzkim:

A to nasz wierny kompan, który pokonanie 2 tysięcy kilometrów zniósł bez większych obrażeń:)


I coś z zupełnie innej beczki....


poniedziałek, 9 czerwca 2014

Przygody w Krainie Faerie
Część 7 
Źródła i Tajemnice.


    Następnego dnia jednogłośnie postanowiliśmy ruszyć do źródła. Miejsca, gdzie narodziła się Irlandia, czyli do doliny rzeki Boyne. Wpis w Wikipedii jest lapidarny : „Boyne (irl. Abhainn na Bóinne) – rzeka w Irlandii. Ma długość ok. 112 km. Uchodzi do Morza Irlandzkiego12 lipca 1690 roku (1 lipca według kalendarza juliańskiego) roku nad Boyne rozegrała się bitwa wojny o angielską sukcesję.” I tyle.


  Tutaj muszę przestrzec- wyprawa do doliny zajmuje dużo czasu. Zabytków jest tak wiele, że zawczasu należy przeprowadzić barbarzyńską selekcję lub odpowiednio dopasować czas pobytu. My z rozlicznych atrakcji wybraliśmy tylko trzy: średniowieczne miasto i zamek Trim, obowiązkowe w każdym programi Newgrange oraz Kells.


    Średniowieczne Trim czyli Baile Átha Troim - "miasto nad brodem starszego drzewa" było ogromne. Jego granice wyznaczały nieistniejące już mury, ale przed nimi ulokowano szpital, katedrę św. Piotra i Pawła oraz klasztor zakonników św. Krzyża, ponieważ w dawnych wiekach niechętnie wpuszczano chorych i ubogich pielgrzymów w mury bogatych miast. Warto odwiedzić te ruiny, choćby po ty, żeby na własne oczy zobaczyć cele zakonników i sale, w których leżeli chorzy. Największa z nich miała w porywach z sześć metrów kwadratowych, więc możemy sobie łatwo wyobrazić, w jakich warunkach odbywało się leczenie. Zapewne notowano tu wiele cudownych ozdrowień…  


  Wejście do klasztoru - po przeprawie na polach The Burren - już nas nie zaskoczyło, kamienny murek ma domurowane wąskie stopnie, a przez środek tych prowizorycznych schodków przełożony jest dodatkowo płaski, lecz dość wysoki głaz. Są to, obok specjalnych zapór drogowych, zabezpieczenia konieczne, by sprytne owce czarnopyskie nie zwiały z pastwiska. Te prawdziwe alpinistki wśród trzody domowej pełnią użyteczną funkcję naturalnych kosiarek. Wypasane na polach, łąkach nawet tych, położonych koło zabytków, potrafią „przystrzyc” trawę do eleganckiej wysokości, jednak bez odpowiednich zabezpieczeń ich spryt i ciekawość zaprowadziłyby je na drogi wprost pod koła samochodów. Dlatego szanowny turysto – nie wierz w słowa pana W. Cejrowskiego, że Europę da się przejechać na wózku inwalidzkim, ponieważ w Irlandii bez przekraczania, czasem całkiem wysokich zapór, trudno jest się gdziekolwiek dostać.     


    Niewątpliwą perłą tych okolic jest zamek i leżące obok malownicze ruiny Żółtej Wieży, najlepiej obejrzeć je z urokliwego mostu św. Piotra, który kamiennym łukiem spina brzegi zaskakująco czystej rzeki. Otoczona półkilometrowym murem twierdza jest największą fortecą w Irlandii. Zbudowana w XII wieku była świadkiem wielu krwawych wydarzeń, pełniła także funkcję pleneru w nie mniej krwawym filmie Braveheart. Także nocą warto zatrzymać się w Trim, bo choć zamek jest zamykany o 17, to same, oświetlone mury twierdzy robią niesamowite wrażenie.


  Nie mogliśmy poświęcić za dużo czasu na podziwianie urokliwego miasteczka otaczającego zamek, bo czekało na nas Newgrange. Nie bez powodu kolejni prezydenci z duma przywożą tu swoich gości, w końcu ogromny grób korytarzowy, jedyny w swoim rodzaju, świadczy o wielowiekowej oraz bardzo bogatej historii tych ziem. Datowany na 3200 lat p.n.e. jest starszy niż piramidy i  Stonehenge. Należy do kompleksu zwanego Pałacem nad Boyne, bo oprócz niego stoją tam jeszcze dwa tego typu obiekty - Dowth i Knowth. Splądrowany przez Wikingów spoczywał zapomniany aż do XVII wieku. Przewodniczka opowiadała, że w pamięci miejscowych ludzi zachowało się przekonanie, iż dziwne wzgórze jest w jakiś sposób wyjątkowe. Uznawali je za miejsce mocy, nawiedzane przez faerie, czasem nawet przeklęte. Dlatego z niechęcią podjęli się rozkopania nienaturalnej góry, pracy, którą zlecił im nowy właściciel gruntu, sceptyczny Szkot. Żaden jednak z kopiących nie wszedł do odsłoniętego przypadkiem wnętrza.


   Przez ponad dwieście lat tajemnicza budowla gościła wielu odwiedzających, którzy bezkarnie deptali kiedyś starannie ułożone zwłoki, aż przemielili kości niemal na biały pył. Na kamiennych ścianach zachowały się ślady ich odwiedzin w postaci XIX wiecznych graffiti i podpisów. Później ponownie wzgórze zarosło trawą i krzewami, dopiero w latach 60 XX wieku archeologowie dostali się do środka, ze zdumieniem odkrywając coraz więcej sekretów Newgrange. I przy okazji tworząc nowe…


Wiemy o nim, że:
1* Teoretycznie nazywano go grobem korytarzowym, bo zawierał ludzkie szczątki, jednak nie potwierdzono, że pochodziły one z tego samego okresu, co sama budowla. Zatem równie dobrze mogły zostać tu złożone wiele wieków później i wtedy samo datowanie Newgrange jest błędne.
2*Pochowano tam sześcioro ludzi. Czy byli to budowniczowie, czy może władcy tej krainy? Jak na królów, to proste „ pogrzebowe” wyposażenie - lampy, wisiorki, łuski, kościane dłuta- może zastanawiać.
3* Wnętrze kopca zbudowano z ułożonych kamieni. Bez pomocy sprzętu, odpowiednich narzędzi, zatargano na wzgórze 200 000 ton. Lico było obłożone otoczakami z gór Wicklow odległych o ponad 120 kilometrów. Dokonano tego, by pochować tak skromnie wyposażonych na swoją ostatnią drogę ludzi?
4* Od 5000 tysięcy lat żadna kropla wody nie wpadła do środka budowli, zatem skonstruowanie tego grobowca wymagało wielkiej wiedzy i umiejętności inżynierskich. Pytanie brzmi, kim byli jego budowniczowie? Odpowiedzi jak się okazuje nie zna nikt, są tylko liczne domniemania i hipotezy.   
5* Dlaczego wszystkie spirale, najczęstszy motyw ozdobny występujący na kamieniach, nie mają końca?
6* W wewnętrznej sali o wymiarach 6,5 × 6,2 metra znajdują się 3 płytkie nawy z czarami. Do czego służyły? Podobnie, jak wielotonowy głaz przed wejściem pokryty ornamentem w postaci triskelu -potrójnej spirali.
7* Do środka zbudowanej na planie krzyża komory pogrzebowej kieruje 19 metrowy korytarz wykopany pod kątem 135°. Jakim cudem, podczas przesilenia zimowego o godzinie 8:58 promienie wschodzącego słońca biegną wzdłuż pokręconego korytarza i wpadają do komory? Po co rozświetlać grób, miejsce ostatecznego spoczynku? Chyba, że była to bardziej świątynia i w ten sposób znów wracamy do punktu 1.
   To zjawisko zobaczyć mogą nieliczni - wylosowani na podstawie zarejestrowanych biletów wstępu - szczęściarze, innym pozostaje poczuć tę atmosferę podczas pokazu, gdy przewodnik na chwilę wyłączy światła i pokaże, jak przez roof box[1] znajdujący się nad wejściem przedziera się pierwszy promień słońca. Sceptykom takich inscenizacji powiem- i tak robi wrażenie!


   W tym miejscu rodzą się same pytania, a najtrudniejsze, choć najciekawsze z nich brzmi:
Rozumiem, że powstała tak okazała budowla, wymagająca zbiorowego wysiłku całej społeczności, na pewno miała ona spełniać jakąś funkcje sakralną – to oczywiste. Wyobraźmy sobie ludzi sprzed 5000 lat, ich organizację, panującą dyscyplinę, wysiłek ponad miarę, by zbudować coś, co upamiętni bogów i bohaterów. Do tego miejsca jest łatwo, gorzej znaleźć  odpowiedź na pytanie, czemu jest ich tak wiele? Wyliczono, że Brú na Bóinne składa się z ponad 40 takich mniejszych lub większych budowli. Mieszkający w szałasach, odziani w ledwie wyprawione skóry ludzie, posługując się narzędziami z kości i kamieni, namiętnie budowali grobowce takich rozmiarów w ilościach zdecydowanie przekraczających zdrowy rozsadek. Jakieś prehistoryczne hobby? A może jednak nie były to grobowce? 


    Zatem -czym jest Newgrange? Nie mam pojęcia, lecz jedno jest pewne, wrócę nad Boyne, by zajrzeć do pozostałych grobów. Następna moja wyprawa na Zieloną Wyspę nie będzie poświęcona wróżkom, lecz nieuchwytnym tropom przeszłości. Poszukam dawnych mieszkańców i „ zmuszę”, żeby udzielili mi odpowiedzi ( wcześniej poszukam materiałów na temat neolitu, a ponoć również na wyspach otaczających Irlandię jest zabytków z tego okresu co niemiara) a dopiero później odważę się wysuwać swoje hipotezy.  






[1] roof box lub inaczej roofbox to otwór nad drzwiami zbudowany zwykle na potrzeby obserwacji astronomicznych. Terminu tego po raz pierwszy użył profesor Michael O'Kelly podczas odkopywania Newgrange.  W tej budowli podłoga komory oraz otwór dachowy i lokalny horyzont są na jednej płaszczyźnie tylko raz w roku i to zjawisko trwa do 17 minut (w zależności od pogody).