Szukaj na tym blogu

poniedziałek, 29 lutego 2016

Kylemore

IX


   Kylemore Abbey jest jednym z najbardziej rozpoznawalnych budynków w całej Irlandii, więc
znalazł się wysoko na naszej liście obiektów, które koniecznie musieliśmy zobaczyć.  
Zdecydowaliśmy się jednak pojechać tam nieco dłuższą, krętą drogą wijącą się pomiędzy jeziorami. Widoki rozciągające się z tej malowniczej trasy rekompensowały jej niedoskonałości, bo przecież nie ma róży bez kolców ( parę razy zobaczyliśmy znany nam już dobrze znak drogowy oznaczający „ na tej drodze nie obowiązują żadne przepisy”), ale niebezpieczne zakręty, przewężenia, strome podjazdy  wynagradzały nas niezwykłymi widokami. Z trudem panowaliśmy nad chęcią robienia przystanków co kilka minut, bo ten dziki pejzaż stworzony przez kamienie i wodę – dwa irlandzkie żywioły –bez przerwy wystawiał nas na próby.


   Pogoda nadal była koszmarna, padał rzęsisty deszcz, nad nami wisiało szare, ponure niebo. Strome góry, moknące owce i rzeki spływające po zboczach (na żadnym zdjęciu nie wyszedł mi ten niezwykły klimat), zupełnie poważnie się zastanawiam, czy w słoneczną pogodę udałoby nam się złapać ducha tych miejsc. Oto w ulewnym deszczu na rzecznej kaskadzie stoi rybak, niedaleko moknie drzewo obwieszone bielizną i wstążkami, za ścianą kropel kryją się opuszczone domostwa, w których ciasno przytulone owce o czarnych pyskach szukają schronienia. Kamień i woda.   
Kolejna porcja nieudanych zdjęć, zalany aparat i oto Irlandia pokonała nas po raz kolejny, uświadamiając, że nie da się jej zwiedzać w japońskim stylu – poprzez obiektyw. Chcesz cokolwiek zobaczyć, musisz wysiąść z ciepłego samochodu, wystawić się na szaleństwo ulewy i wiatru, aby na własnej skórze i własnymi oczami- że tak powiem – namacalnie przekonać się, jak magiczne jest to miejsce …i jak samotne.    
   Kręta droga prowadziła nas coraz dalej, aż dotarliśmy do szerszego fragmentu trasy, prowadzącego wzdłuż Killary Harbour – fiordu, przez który w głąb lądu wdziera się Atlantyk. Nie jest to co prawda
Nærøyfjord ani Boka Kotorska, ale i tak warto go zobaczyć. 16 kilometrów długości (najdłuższy fiord na świecie Scoresby Sund na Grenlandii ma 350 km), góry, gdzieniegdzie wznoszące się na wysokość 800 metrów, statki wycieczkowe pływające w tą i z powrotem, a przy tym wszystkim jeden lub dwa domki ukryte gdzieś między drzewami. Kompletna pustka.     


Czasem przy drodze (a czasem na niej) spotyka się owce, które z gracją – i baardzo powoli) przechodzą z jednego pastwiska na drugie. Czas wydaje się mieć tu właściwe dla siebie tempo, odmierzone następstwem pór roku, jego upływ widać w opuszczonych domostwach, czy zrujnowanych murkach pozostawionych na pastwę natury.
   I po raz kolejny zastanawiam się, jaki wpływ na naszą percepcję miejsc i sytuacji ma pogoda, czy w słoneczny dzień pustka tych miejsc robi mniejsze wrażenie, a może zamienia ponury krajobraz w sielską dolinę? Mam nadzieję, że jeszcze kiedyś się o tym przekonam.
Tego lata specyficzny, irlandzki klimat zgotował nam inną niespodziankę – wręcz teatralną.
Deszcz, a właściwie potężna ulewa sprowadziła gęstą mgłę, więc, gdy dotarliśmy na parking, po drugiej stronie mostu nic nie było widać. Z każdym jednak krokiem zasłona niczym kurtyna powoli się podnosiła, ukazując nam coraz więcej. I wtedy nas zatkało...
Cokolwiek by się nie mówiło o samym Kylemore Abbey, wrażenie robi już jego lokalizacja. Opactwo leży nad jeziorem, przytulone do zbocza góry. Ponad nim, wśród wąskich wodospadów stoi biała figura Jezusa, błogosławiąca uniesioną dłonią okolicę. Budynek będący co prawda kolejną romantyczną próbą wskrzeszenia przeszłości ( czyli neogotyckim zapatrzeniem na średniowiecze) i tak urzeka harmonią oraz urodą.
   Z  leżącym u stóp zamku jeziorem wiąże się pewna legenda– choć wielu pracowników przysięga, że to szczera prawda- zdumiewająco pasująca do tego miejsca. Gładka tafla wody, która niczym lustro odbija budynek, co 7 lat zaczyna się burzyć.  Z piany bijących fal wyłania się biały rumak lekko galopujący po jeziorze, znika  później tajemniczo gdzieś, wśród otaczających zamek gór. Ponoć w 2011 roku widziano go po raz ostatni, gdy wśród grzywaczy – tak rzadkich przecież na jeziorach – pojawiły się pasma piany ścigające się z wiatrem. Wielu przysięgało, że widzieli w nich sylwetkę konia o długiej grzywie, który cwałował na wyścigi z falami.


Kylemore Castle, bo tak się najpierw nazywał, powstał w drugiej połowie XIX wieku. Zbudowany na zlecenie angielskiego doktora Mitchella Henry’ego stanął w miejscu Kylemore Lodge, które podobno wcześniej odwiedzał. Urzeczony urodą okolicy lekarz postanowił wybudować posiadłość dla siebie i ukochanej żony. Zamek, będący z początku jedynie domem, wkrótce stał się ośrodkiem całej społeczności, zamieniając nazwę na Estate, czyli posiadłość. Mitchell okazał się nadzwyczaj utalentowanym zarządcą, który szybko zaczął robić karierę polityczną.
Historia przedstawia go jako osobę dbającą o ludzi z Connemary ( są to lata bezpośrednio po Wielkiej Klęsce)[1]. Mitchell nie cieszył się jednak długo z posiadania Kylemore Estate, podczas wakacyjnego wojażu po Egipcie na gorączkę tropikalną zmarła jego ukochana, co w znacznym stopniu ochłodziło miłość doktora do Connemary. Zdążył jeszcze wybudować na brzegu jeziora kościół upamiętniający zmarłą – ta gustowna miniatura katedry bristolskiej wzniesiona została z piaskowca sprowadzonego specjalnie aż z Normandii – i niedługo potem zniknął, zostawiając za sobą w pełni funkcjonującą posiadłość. Nietrudno zrozumieć pobudki Mitchella, zamek za bardzo kojarzył mu się ze zmarłą żonę, a skąpana w deszczu, szara i dzika kraina z pewnością nie działała kojąco na jego depresję.


   Kolejną, ważną datą w historii zamku był rok 1920. Dwa lata po zakończeniu wielkiej wojny do Irlandii przybyły benedyktynki, które obrały za swoją siedzibę Kylemore – posiadłość stała się opactwem. Otworzyły tu żeńską szkołę i kontynuują działalność, którą od setek lat prowadziły w Belgii. Wokół zakonu benedyktynów narosło przez lata sporo skandali, nie dotyczyły one jednak opactwa w Kylemore, które cieszy się dobrą reputacją nie tylko wśród okolicznych mieszkańców.
Zamek wraz z otaczającymi terenami i jeziorem robi bajkowe wrażenie dzięki niemal idealnemu połączeniu natury z architekturą.
Mieliśmy szczęście, bo ulewa odstraszyła rzesze turystów rokrocznie przetaczające się niczym fala przez opactwo – co jest o tyle zaskakujące, że sam zamek nie oferuje zwiedzającym zbyt wiele: dwie umeblowane sale, wystawę opowiadającą o tragicznej miłości pana doktora i ładną klatkę schodową – dlatego nasze odczucia były takie a nie inne. Neogotycka bryła, która wydaje się wyrastać wprost z tafli jeziora, sprawiła na nas wrażenie opuszczonej, zapomnianej przez ludzi oraz czas. Czyż może być coś bardziej romantycznego niż samotny zamek w takim otoczeniu?[2]

Nasz nieodłączny towarzysz podczas wizyty w tej części Irlandii- porywisty wiatr rozwiał mgłę, pozwalając nam zobaczyć w całej krasie to magiczne miejsce. Z perspektywy czasu wydaje się, że prawdziwą spuścizną angielskiego lekarza okazała się sama posiadłość. Prawdziwy dowód miłości do żony i uwielbienia mrocznych, surowych krajobrazów Connemary.
Przed opuszczeniem Kylemore warto zwiedzić zamkowe ogrody i wspomnianą przeze mnie wcześniej kaplicę oraz koniecznie spróbować swoich sił przy kamieniu życzeń. Wiąże się z nim pewna legenda: 
   
 
Cúchulainn i Fionn McCool czyli dwaj mityczni, irlandzcy bohaterowie mieszkali na terenie Connemary. Olbrzym Fionn zajął leżącą w okolicy Diamentową Górę (na szczycie znajdują się odsłonięte złoża kwarcu, który w promieniach słońca błyszczy niczym diamenty), a Cúchulainn wybrał  inną górę po drugiej stronie doliny. Jego siedzibą był  Dúchruach czyli Czarny Stos ( nazwa pochodzi od czarnych kamieni, które wyróżniają ją spośród innych gór). Olbrzymy były porywcze, więc na wszelki wypadek- dla zdrowia -schodziły sobie z drogi. Pewnego dnia jednak się spotkały i po wymianie argumentów (ciekawe na jaki temat) Cúchulainn podniósł ogromny kamień i rzucił w stronę Fionna (czy tylko mnie kojarzy się to ze sceną w filmowym Hobbicie, podczas której walczą ze sobą górskie giganty?). Głaz o mało nie trafił w głowę przeciwnika, który w ostatniej chwili zdążył się osłonić. Upadający kamień wbił się w ziemię pod tak dziwnym kątem, że teraz miejscowa ludność nazywa go czule Żelazkiem, bo przypomina stopkę tego urządzenia - dawniej znany był pod równie romantyczną nazwą Deska do Prasowania. Żyjące w okolicy dzieci od zawsze traktowały to miejsce jako magiczne, a teraz udzieliło się to także dorosłym.  Oto przepis na użycie „Żelazka”: należy znaleźć 3 małe kamienie, stanąć tyłem do głazu, pomyśleć życzenie i rzucić kamyki wysoko za siebie. Jeśli wszystkie trafią na szczyt, marzenie się spełni. Nam się ta sztuka nie udała, żaden z członków DPL nie trafił, co oznacza tylko jedno – nie jesteśmy już dziećmi. Trochę szkoda…          



[1] Wielki Głód miał miejsce w latach między 1845 a 1849r. i został spowodowany przez zarazę ziemniaczaną. Populacja Irlandii zmniejszyła się wtedy o 20% a 2 miliony ludzi udało się na emigrację. Wbrew powszechnym przekonaniom kraj ten nie opierał się na monokulturze rolnej, pola były pełne zbóż a lasy zwierząt, jednak nic z tych dóbr nie należało do Irlandczyków. Musieli oni zbożem opłacać wyśrubowane przez Anglików czynsze dzierżawne. W pierwszym i drugim roku zarazy ziemniaczanej zmarło z głodu ponad milion ludzi – jednak okupanci nie obniżyli dzierżawy za ziemię.  W następnym roku zdesperowani członkowie organizacji Młoda Irlandia chcieli wywołać bunt przeciwko Anglikom, ale zostali aresztowani i wielu z nich zmarło. Z prawie 9 milionów mieszkańców po klęsce głodu zostało w kraju 6. Najgorsze było to, że zaraz po tych wydarzeniach Anglicy przeprowadzili reformę agrarną, podczas której konfiskowali zadłużone grunty – a zadłużeni byli ci właśnie właściciele, którzy ulitowali się nad głodującymi i nie pobierali od nich dzierżawy.             
[2] Kylemore jest w pierwszej dziesiątce najbardziej romantycznych miejsc w Irlandii – a to o czymś świadczy. 

poniedziałek, 22 lutego 2016

Cong

VIII


    Następnego dnia skoro świt pożegnaliśmy wybrzeże Atlantyku, udając  się w głąb lądu i w ten  sposób opuściliśmy Connemarę. Pierwszym przystankiem na drodze okazała się spora wieś (albo malutkie miasteczko) Cong leżące na granicy dwóch hrabstw – Mayo i Galway. Rozlokowało się między jeziorami- Lough Corrib a Lough Mask, które jest owiane licznymi legendami – mówi się, że jest to centrum paranormalnej aktywności na Zielonej Wyspie, wystarczy nadmienić, że ponoć mieszka tu słynna Banshee.
    Nie dziwi więc fakt, że Augustianie w XIII wieku założyli tu ogromne opactwo (w czasach świetności w jego obrębie mieścił się szpital oraz szkoła, w której kształciło się trzy tysiące uczniów), jednak to nie oni pierwsi próbowali „okiełznać” szalejące w tym miejscu złe moce. 600 lat wcześniej istniał tu  kościół, podobno zbudowany przez samego  świętego Feichina albo, jak lubią go nazywać Irlandczycy, Moeca. Ten pochodzący z rodziny królewskiej mężczyzna już jako dziecko odebrał staranne wykształcenie i rozpoczął misję krzewienia nowej religii. Według ówczesnych kronikarzy reguła jego zakonu była tak surowa, że na przykład mnisi przez całą noc śpiewali pieśni i psalmy, stojąc po kolana w zimnej wodzie, a w dłoniach trzymali głaz – by nie zasnąć.


Moec  zasłynął ze swoich zdolności jako uzdrowiciel i nadzwyczaj skuteczny negocjator, który mądrością zażegnał wiele klanowych konfliktów. Mocno- jak większość wczesnochrześcijańskich świętych – związany z naturą, którą uważał za najdoskonalsze dzieło stwórcy, miał szczęście lokować swoje kościoły i kaplice w miejscach wyjątkowej urody, gdzie otoczenie sprzyjało kontemplacji oraz poszukiwaniu własnej drogi do boga.   
   A dzieje opactwa w Cong to jakby historia Irlandii w pigułce – wiele razy było niszczone przez najazdy, potem cierpliwie odbudowywane, by ponownie popaść w zapomnienie (jednym słowem miało dość burzliwe dzieje). Nie zapomniano o nim jednak, chociażby z tego powodu, że przed swoją śmiercią zamieszkał  tu ostatni król Irlandii Rory O`Connor. Dzisiaj ruiny nie robią wielkiego wrażenia, wzniesione w surowym, romańskim stylu byłyby pewnie kolejnymi z setek podobnych, gdyby nie położenie.
   Zabudowania klasztorne łagodnie przechodzą w stary, nobliwy park. Przepływa przez niego płytka, choć całkiem szeroka rzeka Cong, nadająca temu miejscu niepowtarzalnego charakteru.  Ale najpiękniejszy – moim skromnym zdaniem – jest malutki domek rybacki nad brzegiem rzeki.  Ta bardzo prosta, wręcz ascetyczna konstrukcja służyła kiedyś mnichom, którzy zasiadali w jej wnętrzu z wędkami w ręce i cierpliwie czekali na branie.  Wzniesiony na platformie i połączony z lądem wąskim mostkiem- w rzeczywistości kawałkiem belki- idealnie wpasowuje się w otoczenie, być może dlatego, że dzięki swojej konstrukcji i naturalnej barwie kamienia z daleka wygląda po prostu jak skała wystająca z wody. Niziutki – nie zmieściłbym się w nim, więc dobrze, że stracił dach – bardzo mały (ma może z 6 metrów kwadratowych) wydaje się czekać na kolejnych rybaków, którzy zasiądą w jego wnętrzu z pajdą chleba i antałkiem wina. Ciekawe, czy jego ściany były świadkami wielu udanych „połowów” ? 


   Za opactwem rozciąga się ogromny park, w którym można się zgubić… albo znaleźć wielką dziurę w ziemi. Jest to zupełnie dzika jaskinia nazywana Pigeon Hole[1] schodzi się do niej po 61 śliskich i mokrych stopniach, w środku jest jakieś źródło i zero elektrycznego oświetlenia – latarki w komórkach to tylko zabawka, wiec trzeba zachować ostrożność przy  jej „eksploracji’, bo znajdują się tam rozpadliny. Ponoć w zimie przybór wody daje tu niesamowity efekt, szybko płynąca podziemna rzeka wydaje tak dziwny dźwięk, że może być utożsamiony z lamentem Banshee.  Brzmi to bardzo prawdopodobnie, bo jezioro Lough Mask nie ma naturalnych drenaży, więc cała woda płynie pod ziemią, a krasowy Pigeon Hole jest jedyną z udostępnionych w okolicy jaskiń.
Po opuszczeniu parku i opactwa, warto zawadzić o samo Cong, znane przede wszystkim z faktu, że w latach 50 John Ford nakręcił tu oscarowy film – Spokojny człowiek z Johnem Waynem w roli głównej. Na rynku stoi nawet zrekonstruowana chata z tego filmu. Nie mam pojęcia, w jaki sposób to sielskie miasteczko zachowało swój romantyczny klimat. Cicho tu i spokojnie, nawet turystów nie ma zbyt wielu. Znalazłem tu także pewien symbol (spotkałem się z nim po raz pierwszy w życiu,) jest to trójskrzydły orzeł podrywający się do lotu – i nie mam pojęcia, co oznacza. 


    Mówiąc o Cong, nie sposób zapomnieć o Ashford Castle. Jest to średniowieczny zamek, obecnie pełniący rolę luksusowego hotelu. Został wzniesiony w XIII wieku na terenach opactwa, nad samym brzegiem Lough Corrib. Niewiele jednak pozostało z surowej, romańskiej budowli, kolejni właściciele swobodnie ją przerabiali, próbując naśladować różne popularne w ich czasach style architektoniczne, dzięki temu stworzyli coś, co bardzo ciężko zakwalifikować do jakiejkolwiek nurtu. Ten  architektoniczny misz – masz  sprawia wrażenie, jakby nie do końca przemyślano wszystkie konsekwencje przypadkowych remontów i ulepszeń. Do niedawna spoczywał w rękach rodziny Guinessa, ale został niedawno sprzedany za jedyne 20 milionów euro. Nieduża suma za zamek wraz z otaczającym parkiem, ogrodami, polem golfowym i własną przystanią – oraz lądowiskiem dla helikopterów.  Wejścia do zamku pilnują dwa urocze psy z brązu – rzeźby charakterystyczne właśnie dla Ashford Castle.  Warto napomknąć, że w tym hotelu nocowały największe postacie świata sztuki i polityki z Oscarem Wildem, Ronaldem Reaganem czy Grace Kelly na czele. Będąc w okolicy trzeba odwiedzić hotel, choćby po to, żeby uświadomić sobie jak ogromny fragment ziemi należał w średniowieczu do opactwa. I jaki piękny.


  
    Nam podobały się szczególnie ogrody pełne  tajemniczych przejść i tuneli, swobodnie łączące styl dzikich, angielskich ustroni z francuskim porządkiem. Niestety czas nas gonił, więc z żalem żegnaliśmy Cong [2], by udać się do jednej z największych atrakcji Irlandii (i chyba najczęściej fotografowanego obiektu w tym kraju)…




[1] Istnieje pewna legenda o Pigeon Hole, mówi ona o pięknej dziewczynie, która miała poślubić królewskiego syna.  Młodzi byli bardzo w sobie zakochani, lecz wesele nigdy się nie odbyło. Gdy królewicz wracał ze schadzki, napadli go rabusie i zabili, ciało wrzucili do rzeki, a zrozpaczoną dziewczynę porwały wróżki. Kilka lat później w rzece pojawił się biały pstrąg, okoliczna ludność mówiła, że to owa dziewczyna, ale angielski oficer nie wierzył w ludowe bajędy. Złowił białego pstrąga i rzucił na palenisko, wtedy ryba zamieniła się w piękną pannę, która zaczęła zawodzić i załamywać ręce nad swoją tragedią. Opowiedziała oficerowi, że dobre wróżki zamieniły ją w rybę, by na wieki mogła być blisko ukochanego, spoczywającego na dnie Lough Corrib. Wzruszony jej losem oraz urodą Anglik zabrał ją do Pigeon Hole i wrzucił do przepływającej tam rzeki. Gdy tylko dotknęła tafli wody z powrotem zamieniła się w białego pstrąga i tylko ciemna plama koło płetwy zdradza ślad po poparzeniu na ruszcie. Ponoć ta tajemnicza ryba po dziś dzień pływa między jeziorami, jednak każdy rybak, który przez przypadek ją wyłowił, od razu wrzucił z powrotem do wody.       
[2] Warto tu wspomnieć o pewnym skarbie znalezionym w skrzyni na wsi czyli słynnym krzyżu procesyjnym z Cong (obecnie w Muzeum Narodowym w Dublinie), to jedno z niewielu ocalałych arcydzieł irlandzkiej sztuki religijnej. Wykonany z drewna dębowego pokrytego miedzią i ozdobiony złotymi i srebrnymi filigranami w celtyckie przeplatanki zawierał ponoć część prawdziwego krzyża. Został on wykonany w Roscommon w XII wieku i do tej pory zachwyca precyzją wykonania i urodą. 

poniedziałek, 8 lutego 2016

Wyspy Aran

VII


Piję tylko z dwóch powodów...
kiedy chce mi się pić i kiedy mi się nie chce.
Brendan Behan

Natura wyposażyła Zatokę Galway w naturalny falochron złożony z 3 wysp: Inis Mór (Inishmore- największa z nich, ma blisko 1000 mieszkańców), Inis Meain( średnia- Inishmaan) oraz najmniejszą Inis Oirr (  Inisheer). Głównym portem–  w tym miejscu słowo miasto byłoby zdecydowanym nadużyciem- jest  Kilronan położony na głównej wyspie. Kilka razy dziennie przybijają tu statki z Rossaveal lub Doolin. Na Aran także można się dostać niewielkim samolotem.  Geologicznie wyspy są bardziej związane z płaskowyżem Burren niż Connemarą. Jakieś 350 000 000 lat temu różne morskie żyjątka rodziły się i umierały w tropikalnym oceanie. Ich sprasowane szczątki stoją obecnie w postaci monumentalnych klifów, i dlatego skały nie są zbyt solidne. Erozja, efekty zlodowaceń przyczyniły się do pojawienia się linii pionowych pęknięć, oddzielających kamień jak plastry sera. Ogromne głazy znajdujące się wewnątrz wysp to działanie moreny albo – na szczęście dość rzadkiej – tak zwanej superfali (prawdopodobnie pochodna tsunami)   
  

Według wszelkich przyjętych zasad te niedostępne i surowe tereny nie powinny być w ogóle skolonizowane, tymczasem już we wczesnej epoce brązu pradawni mieszkańcy stworzyli tu dwa imponujące forty  Dun Aengus (Inishmore ) i Dun Duchathir (Inishmaan ). Pierwszy z nich zbudowany około 700 lat p.n.e tworzą trzy kamienne mury w kształcie półokręgów- prawdopodobnie dawniej było to pełne koło, ale część zapadła się wraz z oderwanymi do oceanu fragmentami klifu. Oba forty należą do jednych z najstarszych zabytków w Irlandii podobnie jak ruiny oratorium.
Teampull Bheanain czyli dom Benen znajduje się wysoko na grzbiecie płaskowyżu, strzegąc wejścia do portu. To nie jest klasyczny kościół ani kaplica, ale grób czy raczej sanktuarium, a przy okazji  unikalny przykład celtyckiego budownictwa z XI wieku. Tysiąc lat temu stał sobie zapewne wśród innych zabudowań klasztornych, aż z biegiem czasu stracił dach, a otaczające go budynki zostały doszczętnie rozebrane.  Całe oratorium jest zbudowane z masywnych bloków kamienia połączonych zaprawą, chociaż wnętrze nie imponuje rozmiarami – ma 2 na 3 m. Ołtarz  – co stanowi prawdziwą rzadkość – został zwrócony nie w stronę Jerozolimy, na wschód, lecz na południe. Swoją drogą zaskakujące, że tak wielu świętych regularnie odwiedzało pustelnie oraz klasztory na Aran, od samego Kolumby zaczynając ( trudno więc użyć tu metafory - zapomniane przez boga i ludzi).   
Wyspy Aran zawsze miały strategiczne znaczenie czy to w czasie wojen klanów, czy w okresie okupacji brytyjskiej, jednak to nie przekładało się na jakość życia mieszkańców. Niemal niezauważalni trwali gdzieś na obrzeżach imperium, hołdując własnym zwyczajom i podtrzymując ginącą już na stałym lądzie tradycję. Zachowany język, system prawny, oryginalne legendy stały się obecnie – w dobie mody na celtyckość- niewyczerpanym źródłem natchnienia dla współczesnych twórców.  Również dzięki tej modzie  najpoważniejszą rolę w gospodarce wysp zaczyna odgrywać turystyka. Ludzie z całego świata przybywają tu tłumnie, by podziwiać wspaniałe klify, prastare twierdze oraz kupić oryginalne wyroby z wełny.


 Po wyspach najwygodniej i najszybciej porusza się na rowerze. Ileż mnie nerwów kosztowało zostawienie wypożyczonego bicykla w krzakach (by obejrzeć oratorium trzeba wejść pod stromą górę, minąć ciekawskie krowy na pastwisku, wspinać się po kamiennych schodkach, dlatego pojazd najlepiej zostawić na dole)! Nie dano nam kłódki, nie było go w ogóle jak i do czego przyczepić. 
- Zwiną! Po prostu podejdą, zabiorą nam te rowery i będziemy bulić jak za zboże!
- Kto? – odparł Głos Rozsądku- I jak je wywiezie z wyspy?
Po ciężkiej burzy mózgów udało nam się lekko okiełznać polską paranoję polegającą na przeświadczeniu, że każda rzecz zostawiona bez dozoru, monitoringu, wymyślnych systemów antywłamaniowych zostanie bezwarunkowo buchnięta. Wsadziliśmy bicykle w krzaki i ruszyliśmy pod górę – pełni niepokoju – raz po raz oglądając się za siebie. Nie muszę oczywiście dodawać, że nikt nam tychże rowerów nie zwinął.  Wyspiarze - naród biedny, żyjący w bardzo trudnych warunkach, od zawsze walczący z wrogą naturą -nie kradną, w okolicy nie ma nielegalnych wysypisk śmieci, zwierzęta są zadbane, ludzie mili dla siebie, chętni do pomocy, uprzejmie witają się nawet z tą chmarą szarańczy nazywaną turystami.  Kompletna egzotyka, bo nam, Polakom, bardzo łatwo przychodzi słowem bieda tłumaczyć wszelkie patologie, na różne sposoby bronić postaw skrajnie antyspołecznych, trudnymi warunkami usprawiedliwiać każdą podłość. Może powinniśmy odebrać szkołę życia tu, na tych szczególnych wyspach?  
A skoro mowa o trudach dnia codziennego, wystarczy się uważnie rozejrzeć, żeby docenić wysiłki człowieka polegające na oswojeniu skrajnie nawet nieprzyjaznego środowiska. Mieszkańcy wysp od stuleci mieszają piasek i wodorosty, by stworzyć zdolną do rodzenia plonów glebę. Cierpliwie wznoszą kolejne kamienne mury, żeby wiejące wiatry nie wywiały tych ubogich resztek ziemi. Niewielkie owce i włochate krowy wypasane są na pastwiskach wzbogaconych o podobną mieszankę szczątków roślinnych i wodorostów. Z wełny cierpliwe kobiety o zręcznych dłoniach dziergają cudeńka takie jak kocyki na czajniki albo czapeczki na pokrywki. Nawet śpiworek na filiżankę można sobie kupić oczywiście o ubraniach dla ludzi nie wspominam, bo w tamtejszym markecie łatwo stracić pół dnia i wszystkie oszczędności. 


Wyspiarze są bardzo przywiązani do swojej tradycji, nadal budują domy kryte strzechami, niezwykłe łodzie do wędkowania oraz mówią niemal klasycznym językiem irlandzkim[1] ( dlatego  Aran zaliczono  do obszaru Gaeltacht czyli miejsca, gdzie największy odsetek populacji używa irish gaelic).
Dla nas po raz pierwszy – i mam wrażenie ostatni podczas tego wyjazdu- na wyspach zaświeciło słońce. Jego promienie zabarwiły szmaragdem ocean, rozjaśniły zieleń, zamigotały w licznych refleksach. Aran urzekły mnie dzikością połączoną z jakimś przedziwnym rodzajem spokoju. Fale rozbijające się o klify, skały i kamienne murki – świadectwo uporczywych zmagań człowieka z naturą – wszystko to razem zamiast sielskiego krajobrazu powinno kojarzyć się z dramatyzmem, tymczasem, siedząc na plaży dla fok, zapatrzeni na odległy ląd, poczuliśmy swoiste wyciszenie. Odnaleźliśmy tak trudną dziś do odnalezienia harmonię. Dlatego wiem, że pewnego dnia tam wrócę. Choćby po to, by napisać kolejną książkę.


Wróciliśmy ostatnim rejsem, z dziwną tęsknotą rzucając ostatnie spojrzenie na wyspy, które pozostawiły w nas uczucie pewnego niedosytu, ale czas było ruszać dalej do…



[1] Z językiem irlandzkim nie jest wcale taka prosta sprawa, jak się może wydawać. Prawdopodobnie nigdy w historii nie było wspólnego dla wszystkich rejonów i klanów jakiegoś irish gaelic, a mieszkaniec południa miał prawdziwy problem, żeby się porozumieć ze swoim sąsiadem z północy. Te liczne dialekty i lokalne odmiany także w jakiś sposób uniemożliwiały zjednoczenie całej społeczności. Dzisiaj – trochę na siłę – próbuje się zrekonstruować język, nadać mu charakter narodowy, ale moim skromnym zdaniem jest to głos wołającego na puszczy.  Młodzi wybierają angielski, bo dzięki temu czują się obywatelami świata, mogą mieszkać w Londynie, Nowym Jorku czy Melbourne, wszędzie zostaną zrozumiani, a tego niestety nie  daje im reliktowy irlandzki.