Szukaj na tym blogu

poniedziałek, 8 lutego 2016

Wyspy Aran

VII


Piję tylko z dwóch powodów...
kiedy chce mi się pić i kiedy mi się nie chce.
Brendan Behan

Natura wyposażyła Zatokę Galway w naturalny falochron złożony z 3 wysp: Inis Mór (Inishmore- największa z nich, ma blisko 1000 mieszkańców), Inis Meain( średnia- Inishmaan) oraz najmniejszą Inis Oirr (  Inisheer). Głównym portem–  w tym miejscu słowo miasto byłoby zdecydowanym nadużyciem- jest  Kilronan położony na głównej wyspie. Kilka razy dziennie przybijają tu statki z Rossaveal lub Doolin. Na Aran także można się dostać niewielkim samolotem.  Geologicznie wyspy są bardziej związane z płaskowyżem Burren niż Connemarą. Jakieś 350 000 000 lat temu różne morskie żyjątka rodziły się i umierały w tropikalnym oceanie. Ich sprasowane szczątki stoją obecnie w postaci monumentalnych klifów, i dlatego skały nie są zbyt solidne. Erozja, efekty zlodowaceń przyczyniły się do pojawienia się linii pionowych pęknięć, oddzielających kamień jak plastry sera. Ogromne głazy znajdujące się wewnątrz wysp to działanie moreny albo – na szczęście dość rzadkiej – tak zwanej superfali (prawdopodobnie pochodna tsunami)   
  

Według wszelkich przyjętych zasad te niedostępne i surowe tereny nie powinny być w ogóle skolonizowane, tymczasem już we wczesnej epoce brązu pradawni mieszkańcy stworzyli tu dwa imponujące forty  Dun Aengus (Inishmore ) i Dun Duchathir (Inishmaan ). Pierwszy z nich zbudowany około 700 lat p.n.e tworzą trzy kamienne mury w kształcie półokręgów- prawdopodobnie dawniej było to pełne koło, ale część zapadła się wraz z oderwanymi do oceanu fragmentami klifu. Oba forty należą do jednych z najstarszych zabytków w Irlandii podobnie jak ruiny oratorium.
Teampull Bheanain czyli dom Benen znajduje się wysoko na grzbiecie płaskowyżu, strzegąc wejścia do portu. To nie jest klasyczny kościół ani kaplica, ale grób czy raczej sanktuarium, a przy okazji  unikalny przykład celtyckiego budownictwa z XI wieku. Tysiąc lat temu stał sobie zapewne wśród innych zabudowań klasztornych, aż z biegiem czasu stracił dach, a otaczające go budynki zostały doszczętnie rozebrane.  Całe oratorium jest zbudowane z masywnych bloków kamienia połączonych zaprawą, chociaż wnętrze nie imponuje rozmiarami – ma 2 na 3 m. Ołtarz  – co stanowi prawdziwą rzadkość – został zwrócony nie w stronę Jerozolimy, na wschód, lecz na południe. Swoją drogą zaskakujące, że tak wielu świętych regularnie odwiedzało pustelnie oraz klasztory na Aran, od samego Kolumby zaczynając ( trudno więc użyć tu metafory - zapomniane przez boga i ludzi).   
Wyspy Aran zawsze miały strategiczne znaczenie czy to w czasie wojen klanów, czy w okresie okupacji brytyjskiej, jednak to nie przekładało się na jakość życia mieszkańców. Niemal niezauważalni trwali gdzieś na obrzeżach imperium, hołdując własnym zwyczajom i podtrzymując ginącą już na stałym lądzie tradycję. Zachowany język, system prawny, oryginalne legendy stały się obecnie – w dobie mody na celtyckość- niewyczerpanym źródłem natchnienia dla współczesnych twórców.  Również dzięki tej modzie  najpoważniejszą rolę w gospodarce wysp zaczyna odgrywać turystyka. Ludzie z całego świata przybywają tu tłumnie, by podziwiać wspaniałe klify, prastare twierdze oraz kupić oryginalne wyroby z wełny.


 Po wyspach najwygodniej i najszybciej porusza się na rowerze. Ileż mnie nerwów kosztowało zostawienie wypożyczonego bicykla w krzakach (by obejrzeć oratorium trzeba wejść pod stromą górę, minąć ciekawskie krowy na pastwisku, wspinać się po kamiennych schodkach, dlatego pojazd najlepiej zostawić na dole)! Nie dano nam kłódki, nie było go w ogóle jak i do czego przyczepić. 
- Zwiną! Po prostu podejdą, zabiorą nam te rowery i będziemy bulić jak za zboże!
- Kto? – odparł Głos Rozsądku- I jak je wywiezie z wyspy?
Po ciężkiej burzy mózgów udało nam się lekko okiełznać polską paranoję polegającą na przeświadczeniu, że każda rzecz zostawiona bez dozoru, monitoringu, wymyślnych systemów antywłamaniowych zostanie bezwarunkowo buchnięta. Wsadziliśmy bicykle w krzaki i ruszyliśmy pod górę – pełni niepokoju – raz po raz oglądając się za siebie. Nie muszę oczywiście dodawać, że nikt nam tychże rowerów nie zwinął.  Wyspiarze - naród biedny, żyjący w bardzo trudnych warunkach, od zawsze walczący z wrogą naturą -nie kradną, w okolicy nie ma nielegalnych wysypisk śmieci, zwierzęta są zadbane, ludzie mili dla siebie, chętni do pomocy, uprzejmie witają się nawet z tą chmarą szarańczy nazywaną turystami.  Kompletna egzotyka, bo nam, Polakom, bardzo łatwo przychodzi słowem bieda tłumaczyć wszelkie patologie, na różne sposoby bronić postaw skrajnie antyspołecznych, trudnymi warunkami usprawiedliwiać każdą podłość. Może powinniśmy odebrać szkołę życia tu, na tych szczególnych wyspach?  
A skoro mowa o trudach dnia codziennego, wystarczy się uważnie rozejrzeć, żeby docenić wysiłki człowieka polegające na oswojeniu skrajnie nawet nieprzyjaznego środowiska. Mieszkańcy wysp od stuleci mieszają piasek i wodorosty, by stworzyć zdolną do rodzenia plonów glebę. Cierpliwie wznoszą kolejne kamienne mury, żeby wiejące wiatry nie wywiały tych ubogich resztek ziemi. Niewielkie owce i włochate krowy wypasane są na pastwiskach wzbogaconych o podobną mieszankę szczątków roślinnych i wodorostów. Z wełny cierpliwe kobiety o zręcznych dłoniach dziergają cudeńka takie jak kocyki na czajniki albo czapeczki na pokrywki. Nawet śpiworek na filiżankę można sobie kupić oczywiście o ubraniach dla ludzi nie wspominam, bo w tamtejszym markecie łatwo stracić pół dnia i wszystkie oszczędności. 


Wyspiarze są bardzo przywiązani do swojej tradycji, nadal budują domy kryte strzechami, niezwykłe łodzie do wędkowania oraz mówią niemal klasycznym językiem irlandzkim[1] ( dlatego  Aran zaliczono  do obszaru Gaeltacht czyli miejsca, gdzie największy odsetek populacji używa irish gaelic).
Dla nas po raz pierwszy – i mam wrażenie ostatni podczas tego wyjazdu- na wyspach zaświeciło słońce. Jego promienie zabarwiły szmaragdem ocean, rozjaśniły zieleń, zamigotały w licznych refleksach. Aran urzekły mnie dzikością połączoną z jakimś przedziwnym rodzajem spokoju. Fale rozbijające się o klify, skały i kamienne murki – świadectwo uporczywych zmagań człowieka z naturą – wszystko to razem zamiast sielskiego krajobrazu powinno kojarzyć się z dramatyzmem, tymczasem, siedząc na plaży dla fok, zapatrzeni na odległy ląd, poczuliśmy swoiste wyciszenie. Odnaleźliśmy tak trudną dziś do odnalezienia harmonię. Dlatego wiem, że pewnego dnia tam wrócę. Choćby po to, by napisać kolejną książkę.


Wróciliśmy ostatnim rejsem, z dziwną tęsknotą rzucając ostatnie spojrzenie na wyspy, które pozostawiły w nas uczucie pewnego niedosytu, ale czas było ruszać dalej do…



[1] Z językiem irlandzkim nie jest wcale taka prosta sprawa, jak się może wydawać. Prawdopodobnie nigdy w historii nie było wspólnego dla wszystkich rejonów i klanów jakiegoś irish gaelic, a mieszkaniec południa miał prawdziwy problem, żeby się porozumieć ze swoim sąsiadem z północy. Te liczne dialekty i lokalne odmiany także w jakiś sposób uniemożliwiały zjednoczenie całej społeczności. Dzisiaj – trochę na siłę – próbuje się zrekonstruować język, nadać mu charakter narodowy, ale moim skromnym zdaniem jest to głos wołającego na puszczy.  Młodzi wybierają angielski, bo dzięki temu czują się obywatelami świata, mogą mieszkać w Londynie, Nowym Jorku czy Melbourne, wszędzie zostaną zrozumiani, a tego niestety nie  daje im reliktowy irlandzki.      

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz