Szukaj na tym blogu

poniedziałek, 27 czerwca 2016

 Donegal

XIII


To dalekie wołanie do mej własnej ziemi,
do wrzosowisk, gdzie śmigają wróżki
w Rosses i Gwedore,
Gdzie białogrzywe pysznią się fale
U skalistego brzegu Dooran
Patrick MacGill


   Kolejny dzień naszej wyprawy w poszukiwaniu wszelkich legendarnych istot zaczęliśmy od wizyty w miasteczku Donegal. Chociaż jest niewielkie- liczy sobie 3 tysiące mieszkańców – to prawdziwa brama prowadząca w stronę najsłabiej zaludnionych terenów Irlandii. Żyje tu najmniej ludzi, klimat jest najsurowszy, a widoki najpiękniejsze. Tak przynajmniej twierdzą ci, którzy hrabstwo Donegal odwiedzili. Rzeczywiście - miast jest mało, pogoda zazwyczaj bywa koszmarna, a krajobrazy zapierają dech w piersiach. Samo miasteczko Donegal to urokliwe miejsce, leżące u ujścia rzeki Eske do zatoki. Słynie głównie z faktu, że urzędował tu klan  O’Donnell, jedna z najważniejszych rodzin w historii Irlandii, ponieważ byli główną opozycją w stosunku do angielskich kolonizatorów.  Z czasów świetności klanu pozostały ruiny zamku i opactwa. Warto wybrać się również na znajdujący się nieopodal rynek, nazwany przez miejscowych  Diament i zjeść ostrygi lub inne owoce morza, bo faktycznie są tak świeże, że na talerzu robią wrażenie zdziwionych.


   Z Donegal Wild Atlantic Way poprowadziła nas jeszcze dalej na północ, w stronę najdzikszych[1] rejonów zielonej wyspy czyli wprost do mitycznego serca zachodniej Irlandii.
Gdzieniegdzie spotykaliśmy pojedyncze, pomalowane na biało domki, odcinające się kolorem od ciemnozielonych zboczy, na których pasły się stada owiec. Czasem także zdarzyło nam się trafić na zagubioną przy drodze chatkę, schludną i zadbaną, z mikroskopijnym ogródkiem oraz nieodzownym murkiem – jedno trzeba przyznać, tutejsi mieszkańcy na pewno nie mają problemów z sąsiadami.
Nieustępliwość ludzi zamieszkujących te tereny robi wrażenie, przecież prościej i znacznie wygodniej żyje się w  miastach, czemu zatem uparcie trwają na swoich posterunkach, nie oddają pól naturze, tylko dzień po dniu walczą z nią o przetrwanie?  Piękno takich miejsc jak kraina gór i rzek Donegal polega paradoksalnie na ich surowości i okrucieństwie. Nikt nie podziwia płaskich jak stół czarnoziemów Ukrainy czy Kansas, ale fiordy, klify, pustynie, jakby za każdym razem myśl, że człowiekowi jednak udało się ujarzmić najbardziej nieprzyjazne rejony Ziemi, wbijała nas w dumę i pokazywała, że mimo wszystko daliśmy radę przeżyć nawet w krainie, gdzie groby trzeba budować pod kątem, by stały prosto. Oto prawdziwie epicka opowieść o ludzkiej wytrwałości.
Kręta i niebezpieczna trasa szybko stała się w jeszcze bardziej karkołomna, gdy droga zaczęła się ostro wznosić, prowadząc do malowniczego parkingu w pobliżu Slieve League. Wznoszący się ponad niewielką zatoczką klif, zdaje się bardziej przypominać  góry niż linię wybrzeża. Znacznie mniej znany i przez to mniej zatłoczony jest niemalże trzykrotnie wyższy niż Mohery. Wąska, kamienista ścieżka prowadzi po mokrych kamieniach w stronę najwyższego punktu widokowego, co rusz strasząc przepaściami oraz stromymi podejściami.


    W ten ponury, mglisty dzień zapamiętaliśmy Slieve League jako posępny, szargany wiatrami szczyt wynurzający się tylko na kilka sekund z chmur. W jaki sposób mgła utrzymywała się przy tak silnym wietrze? Nie mam pojęcia. Najwidoczniej zadziałała tu magia Irlandii.
Slieve League to klif z zupełnie innej bajki niż pocztówkowe Mohery – ponury, nieprzystępny atakowany z furią przez wściekły, niemal granatowy ocean -dla mnie oficjalnie najdzikszy fragment naszej wyprawy. Rozbijające się z hukiem u podnóża monumentalnej góry   grzywacze niemal wstrząsają jej posadami, a piana – namacalny efekt ich szaleństwa – fruwa w powietrzu niczym tysiące białych motyli. Ten dziki krajobraz dopełniają stojące na środku zatoki dwie samotne skały – Stół i Krzesło Olbrzyma ( nietrudno się domyślić, dlaczego tak je nazwano).  Dla mnie Slieve League jest wyjątkowe, ponieważ po raz pierwszy w życiu (i mam nadzieję nie ostatni) zobaczyłem coś, co zawsze pragnąłem ujrzeć na własne oczy - jezioro leżące ponad oceanem. Chyba specjalnie dla mnie na kilka minut mgła się rozproszyła, bym mógł podziwiać  wspaniały widok...
Jadąc ze Slieve League w głąb Donegal, warto wybrać się drogą prowadząca przez Glengesh Pass. Przełęcz (szczególnie w deszczowe, mgliste dni) robi wyjątkowe wrażenie, mamy tam uczucie kompletnego osamotnienia, jakbyśmy znaleźli się na końcu świata. Tymczasem po drugiej stronie czeka miasteczko Fintown, malowniczo zlokalizowane nad jeziorem, gdzie (tak nam się przynajmniej na początku wydawało) miał znajdować się nasz nocleg. Wszystko się zmieniło, gdy dostaliśmy maila ze wskazówkami, jak dotrzeć do domu. Długi  tekst przypominał bardziej skomplikowaną grę w podchody, niż adres posesji, ale ponieważ lubimy wyzwania, zostawiliśmy daleko w tyle Fintown, potem jezioro, by w końcu opuścić  cywilizację i znaleźć się w kompletnej głuszy. I wtedy skończyła się droga.
   Wyboiste koleiny wiodły dalej, więc po raz kolejny odczytałem wskazówki – wszystko się zgadzało. Bez słowa mijaliśmy kolejne zakręty, które w dziwny sposób zsynchronizowały się z zapadającym zmierzchem i wtedy spomiędzy drzew wyłoniła się niewielka chatka . Dom w głębi lasu. Ale wtedy okazało się, że jest jeszcze ciekawiej, bo oprócz tego, że byliśmy w środku Donegal, gdzie w promieniu kilku mil nie ma żywej duszy, to jeszcze mieliśmy nocować w cygańskim wagonie.


   Ludzie ze wszystkich stron świata przybywają tu w poszukiwaniu egzotyki i dreszczyku emocji, ale są to bardzo „cywilizowane” wrażenia- właściciele przed naszym przyjazdem w wozie włączyli grzejniki, a wśród sprzętów gospodarstwa domowego nie brakowało niczego ze szpikulcami do grilla włącznie. Odnowiona, wymalowana przyczepa, ozdobiona w tak modnym obecnie stylu hippie byłaby kapitalnym miejscem do spędzenia w niej czasu, gdyby nie fakt, że los obdarował nas słusznym wzrostem…
Nie da się więc ukryć, że noc była karkołomnym przeżyciem, chociaż z drugiej strony, czegóż się nie robi dla przygody…
   Ludzie, którzy byli właścicielami tej szalonej (czerwono- różowej) przyczepy okazali się przemiłymi gospodarzami. Mieszkając w tak opustoszałym miejscu, wydawali się o wiele bardziej zorientowani w bieżących wydarzeniach kulturalnych niż my. Rodowity Irlandczyk i Niemka oraz ich niezwykła córka (ucieleśnienie Meridy Walecznej), żyli wśród książek, z dwoma przyjaznymi psami na posesji, gdzie znajdowało się prywatne jezioro. Przywitali nas ciasteczkami, kawą i opowiedzieli co nieco o Donegal.
   Cała sytuacja wydawała się nieco odrealniona, jak gdybyśmy przenieśli się w czasie i przestrzeni. Do tego doszła kompletna cisza i emanujący zewsząd spokój, przez chwilę zastanawiałem się, czy dałbym radę tak żyć, otoczony pustką i dziką naturą.  Z jednej strony na pewno dla psychiki człowieka jest to lepsze niż wieczna pogoń w niecichnących nigdy miastach, jednak z drugiej strony, na przykład w zimie poczucie izolacji musi chyba działać przygnębiająco.     
Rozmawialiśmy o tym przy śniadaniu, a potem, zanim zdążyłem się zorientować rozmowa zeszła na tematy dotyczące polityki, kultury slow i filmów Kieślowskiego oraz Wajdy…
 Myślę, że teraz rozumiecie, co miałem na myśli mówiąc, że sytuacja zdawała się nieco odrealniona.
Z dziwnym uczuciem zostawiliśmy problemy ambitnego kina i cygańskie wagony we wstecznym lusterku, ruszając w stronę najbardziej na północ wysuniętego punktu Irlandii. Wcześniej czekały nas jednak jeszcze dwa przystanki. Pierwszym było Letterkenny, największe i stosunkowo młode( z XVII wieku) miasto w rejonie Donegal. Powstało na miejscu zwyczajowych targów, gdzie spotykali się hodowcy i rolnicy z całej okolicy (wciąż widać tu ślady po dawnym placu targowym), jednak prawdziwym boomem dla miasta okazało się wprowadzenie narodowej waluty irlandzkiej. Banki mające siedziby w Derry ( to już Irlandia Północna) musiały otworzyć filie w Republice Irlandzkiej, a Letterkenny było najbliżej.  Nadal jest to ruchliwe i żywe miasteczko o podobnym do Galway charakterze. Z racji młodego wieku nie ma za wiele zabytków, lecz szczyci się faktem, że jest najczystsze w całej Irlandii.


   Niedaleko Lettekenny znajduje się prehistoryczny, kamienny fort , Grianan of Aileach, jeden z najstarszych- bo pochodzący z  1700 roku p.n.e.- zabytków w tej części Irlandii. Ten okrągły budynek z czterometrowej grubości ścianami po ostatniej renowacji prezentuje się naprawdę imponująco, a z jego szczytu roztacza się piękny widok na Donegal. Zresztą jego nazwa w wolnym tłumaczeniu brzmi – Kamienny Pałac ze Słonecznym Widokiem. Fort pełnił przez setki lat wiele funkcji, będąc po części zamkiem, po części stolicą kulturalną prehistorycznej Irlandii. Po przeprowadzeniu wielu wykopalisk na jego terenie znaleziono interesujące przedmioty między innymi: kości zwierząt, kamienie sugerujące religijne funkcje budowli oraz, co ciekawe, rzecz, którą część naukowców określiła mianem jednej z pierwszych na świecie gier planszowych. O dziwo na terenie samego fortu przez prawie trzy tysiące lat  (do zburzenia w XI wieku) nie powstał żaden inny budynek oprócz malutkiego kościoła, co również sugeruje, że sama konstrukcja oraz lokalizacja Grianan of Aileach, mogła mieć  również inne, nie tylko obronne znaczenie. 
Po tym intensywnym odkrywaniu śladów przeszłości, przyszedł w końcu czas na chwilę relaksu i w taki sposób wylądowaliśmy na wyspie Inch, którą odkryliśmy mimochodem. Ta niewielka wyspa leżąca u brzegów półwyspu Inishowen nie ma za wiele do zaoferowania, jednak nas zauroczyła malutka, ukryta plaża utworzona wyłącznie z muszli. Część z nich zamieniła się z czasem w drobinki, część pozostała nietknięta. Mieliśmy sporo frajdy, brodząc wśród pozostałości ostryg, sercówek, małży i innych niezidentyfikowanych skorup.   
   

  Niestety, zbyt szybko musieliśmy się zbierać, bo czekała nas wizyta na Malin Head, najbardziej wysuniętym na północ kawałku Irlandii. Punkt, do którego można dojechać samochodem, nosi nazwę – Banba’s Head. Nazwa wzięła się od opiekuńczego ducha Irlandii, celtyckiej bogini[2], jednej z najważniejszych w mitologii goidelskiej (czasami używa się jej w poezji, by zastąpić nazwę Irlandii) i to jest rzeczywisty, północny koniec kraju.



Ponoć, według miejscowej legendy, to właśnie niebo nad Malin Head jest najczystsze, a rozpościerający się stąd widok olśniewa, bo przy odpowiedniej pogodzie widać prawie całą Szkocję (wydaje mi się, że dzielę z Irlandczykami skłonność do lekkiej przesady). Nam Malinowa Głowa pokazała swoje drugie oblicze skąpane w ulewnym deszczu i gęstej jak mleko mgle -znowu rzadka sytuacja, której chyba nigdy w Polsce nie doświadczyłem. Przemoczeni do suchej nitki zobaczyliśmy (można tak powiedzieć) chyba ocean, wieże z czasów napoleońskich oraz specjalną radiostację przeznaczoną do przechwytywania komunikatów z niemieckich U-botów w czasach II wojny światowej. Oczywiście Szkocji nie było widać, tak naprawdę z trudem dostrzegliśmy nasz samochód na parkingu, a z jednym budynkiem  niemal się zderzyliśmy. Z  szarego mroku wyłaniały się od czasu do czasu widmowe sylwetki turystów, którzy wędrowali szlakiem wzdłuż klifu, zupełnie nie przejmując się wiadrami wody chlustającymi z nieba. Jeden z towarzyszy podróży zadał wtedy ważne pytanie:
- Dlaczego mam wrażenie, że deszcz w Irlandii pada w taki sposób, jakby próbował nas zabić?        
Zadumani nad tym pogodowym fenomenem wracaliśmy z Malin Head, by dotrzeć do portu, skąd regularnie odpływały promy do Irlandii Północnej.  I tak, sunąc cicho wśród fal, znienacka zmieniliśmy kraj.





[1] Faktycznie, bardzo dużo używam to przedrostka naj-, jednak każdy, kto był w Donegal, rozumie dlaczego. Tu wszystko jest naj-. 
[2] Banba to jednocześnie bogini urodzaju i wojny. Skądinąd bardzo ciekawa postać.  

poniedziałek, 6 czerwca 2016

Ceide Fields i Sligo

XII

                                              W Strandhill znajdziesz
cichą wieś starego świata przyjaznych ludzi; 
 Knocknarea z tajemniczym wzgórzem Maeve
i Strand obmywany przez białe grzywy fal  Atlantyku
Thomas Canon


    Ruszyliśmy prosto na północ, po drodze robiąc sobie dwa - myślę, interesujące - przystanki. Pierwszym z nich było sławne stanowisko archeologiczne znajdujące się nad brzegiem oceanu. Irlandczycy chwalą się, że jest to największy tego obiekt na świecie, kryjący – i to jest nad wyraz  adekwatne określenie- zagospodarowane pola uprawne z neolitu.


   W Ceide Fields (co w wolnym tłumaczeniu oznacza „pola na płaskim szczycie wzgórza”) powitała nas nowoczesna konstrukcja muzeum przypominająca piramidę i grób korytarzowy jednocześnie. Przeszklona sylwetka budynku świetnie wpisuje się w surowy krajobraz, stanowi bowiem wyrazisty kontrast dla płaskiej linii horyzontu oraz zderzającego się z klifami oceanu.
Pięć i pół tysiąca lat temu - tyle według naukowców liczy sobie Ceide Fields - gleba tutaj była niezwykle żyzna, a klimat (choć trudno nam to sobie teraz wyobrazić)pozwalał cieszyć się z dóbr natury przez niemalże cały rok. Dodajmy do tego wody pełne ryb oraz lasy zamieszkałe przez  wspaniałą zwierzynę  i mamy neolityczny raj.


   Po przeczytaniu historycznych faktów na temat stanowiska, doszedłem do wniosku, że kolejny raz dałem się wyprowadzić w pole. Tym razem dosłownie, bo Ceide Fields jak wskazuje sama nazwa to … rzeczywiście pola. Nie ma tu nic więcej. Kilka kamieniu ułożonych w nieprzypadkowy (chyba)sposób koło siebie, dwa malutkie kręgi oraz bardzo dużo torfu – tak naprawdę wygląda owa archeologiczna perła.
   Niepostrzeżenie dołączyliśmy do grupy zwiedzającej teren z przewodnikiem, licząc na jakieś olśnienie lub nieopisane w broszurach informacje.  Tymczasem on zatrzymywał się przy kolejnych kupkach kamieni, mówił dużo, żartując na temat rolników zamieszkujących te tereny, co nie zmieniało jednak faktu, że wciąż czekaliśmy na jakieś ruiny, może odkrywkę, kawałek czegoś co przypominałoby o obecności ludzi. Na próżno.
   Ktokolwiek wpadł na pomysł, żeby szukać tu śladów ludzkiej działalności, miał niezłego nosa. Największą atrakcją wycieczki była możliwość wbijania w miękki torf długich tyczek, by nimi wymacać zabudowania leżące kilka metrów poniżej linii gruntu, co pozwalało choć przez chwilę poczuć się jak Indiana Jones na tropie zagubionych w czasie pól uprawnych. Gwarantowany prawdziwy dreszcz emocji…


   Rzut beretem od Ceide Fields znajduje się kolejna atrakcja – Downpatrick Head zupełnie niesamowity klif – nie rozumiem dlaczego ustępujący popularnością Moherom.
Idziemy po miękkim, sprężystym gruncie, zielona trawa niespodziewanie się kończy zastąpiona przez bezkres grafitowej wody, jakby ziemia rozstępowała się pod naporem oceanu wdzierającego się w głąb lądu. W takich miejscach najlepiej widać jego budzącą szacunek potęgę i destrukcyjny wpływ na linię brzegową.
Na samym końcu cypla wita nas mały, kamienny budynek, wykorzystywany m.in. w czasie II wojny światowej jako punkt widokowy.
   Na Downpatrick Head zaskoczyły nas zasady bezpieczeństwa, a właściwie ich brak. Klify w Irlandii - pomijając Mohery – nie są w żaden sposób zabezpieczone. Zero barierek, umocnień, nawet nie ma ścieżek, mamy za to zapadającą się ziemię, wrażenie niestabilności – pod naszymi nogami jest wypełniająca się wodą komora, która nadal rozrywa skałę- mokra  i śliska trawa, może dlatego z duszą na ramieniu zbliżyliśmy się do krawędzi klifu. Widok, który się stamtąd rozpościera zapiera dech i osładza nieco przyspieszone bicie serca. 


   Kolumna oderwanego fragmentu skały stoi samotnie pośrodku oceanu. Pocięta wielokolorowymi warstwami wygląda niczym ogromny kawałek tortu.  Dun Bříště został oddzielony od brzegu w wieku XIV przez te same destrukcyjne procesy, które nadal działają, o czym przekonujemy się „na własne uszy”, ponieważ u podstawy Downpatrick Head liczne podziemne tunele wypłukane przez fale przyboju  zapadły się, tworząc szczeliny w ziemi. Jedną z nich wykorzystano nawet jako naturalny instrument muzyczny. Szalejący w rozpadlinie wiatr z impetem wypada na powierzchnie, gdzie gubi się w metalowych rurach powbijanych w krawędź przepaści. Te same tunele doprowadziły do oddzielenia się samotnej kolumny od stałego lądu (ponoć w roku katastrofy panowała tu wyjątkowo okropna pogoda) a potężny sztorm zerwał nadszarpnięty łącznik, który runął do oceanu. Oczywiście zupełnie inaczej powstanie Dun Bříště tłumaczy legenda.      
   Pewien druid, Crom Dubh miał swój dom –sanktuarium na końcu cypla. Pewnego dnia do jego drzwi zapukał wędrowiec. Mędrzec zignorował go jednak, bo nie chciał słuchać opowieści o nowym bogu. Z oburzeniem odrzucił dziwne zasady wiary przybysza i zdecydowanie odmówił konwersji na chrześcijaństwo. Trzykrotnie święty Patryk- bo to on we własnej osobie był owym wędrowcem- namawiał upartego druida, przedstawiał mu cuda, jakich dokonywał Jezus. Nieugięty kapłan ostatecznie odrzucił słowa Patryka, ten zaś z wściekłości uderzył pastorałem w ziemię i oto cypel oddzielił się od lądu, a Crom Dubh samotnie umarł na jego szczycie. Na pamiątkę tamtych wydarzeń ustawiono na końcu klifu (mocno kontrowersyjny z urody ) posąg świętego Patryka.
   W 1980  kilku zapaleńców wylądowało na szczycie Dún Bříště, gdzie ku własnemu zdziwieniu odkryli ruiny dwóch kamiennych budynków. Zbadali również upartą roślinność z całych sił trzymającą się osieroconego kawałka trawy na górze. 
Sam Downpatrick Head był świadkiem niejednej tragedii, w XVIII w zginęło tu prawie 30 mężczyzn, buntowników, którzy schronili się w podziemnym kanale. Niestety przypływ utopił nieszczęśników, którzy nie dali rady wspiąć się na skalna półkę.
Na mnie jednak największe wrażenie zrobił rybak stojący na krawędzi klifu z wędką zwieszoną 30 metrów w dół. Wiało wtedy tak, że podmuchy niemal nas policzkowały. Z trudem utrzymywaliśmy się na nogach, a ten mężczyzna niewzruszony stał na samym skraju, zdając się ignorować fakt, że gdy ryba złapie haczyk, może go pociągnąć… tak chyba wygląda  żywa definicja wędkarstwa ekstremalnego.    


   Kiedy szaleństwo wiatru osiągnęło apogeum, z podkulonymi ogonami zrejterowaliśmy w poszukiwaniu strawy i ciepłego kąta. Nocleg trafił nam się niedaleko Sligo w Strandhill uznawanym za raj dla golfistów i surferów-  jak zwykle podczas naszych podróży najlepsze okazje rzucał nam pod nogi przypadek, tak samo stało się i tym razem. Odkryliśmy urocze miasteczko wciśnięte między majestatyczną górę a ocean z olśniewającym polem golfowym na wydmach.  Przypadkowo wybrana lokalizacja okazała się strzałem w dziesiątkę, stylowy wiktoriański hotel z pościelą upiętą satynowymi kokardkami, grubymi dywanami i …włączonym ogrzewaniem.  Tego właśnie nam było potrzeba do szczęścia tym bardziej, że dokładnie naprzeciwko znajdował się fantastyczny pub. Przy znakomitym, regionalnym piwie poczęliśmy zgłębiać niezwykłą historię tego miejsca i znowu trafiliśmy na legendę:
   Królowa Maeve ( nie bardzo wiadomo, czy to jest postać autentyczna czy raczej należy do panteonu bogów celtyckich) była władczynią królestwa Connaught  i żoną  Aililla Mac Mata. Jej postać stanowiła pierwowzór  Mab –władczyni wróżek w dramatach Szekspira i J. Miltona

„Ona to w nocy zlepia grzywy koniom
I włos ich gładki w szpetne kudły zbija
Które rozczesać niebezpiecznie; ona
Jest ową zmorą, co na wznak leżące
Dziewczęta dusi i wcześnie je uczy
Dźwigać ciężary, by się z czasem mogły
Zawołanymi stać gospodyniami.
Ona to, ona…”[1]


   Powszechnie uważana za matkę Merlina, została pochowana ( oczywiście, jest to wyłącznie domniemanie)na górującym ponad  Strandhill wzgórzem Knocknarea. Faktycznie, znajduje się tu tajemniczy kopiec, który według miejscowych kryje w swoim wnętrzu ciało walecznej królowej. Maeve siedzi na koniu w pełnym rynsztunku, a pod kopytami rumaka znajduje się dół wypełniony trupami wrogów –liczba ich sięga setki!  Zresztą ponoć nie jest to jedyny grób ukryty na szczycie … dlatego nazywa się go często Wzgórzem Królów lub ( nieco bardziej niepokojąco) Wzgórzem Katów -Cnoc Na Riabh. Nigdy, nikt nie zbadał kopców! Nie przeprowadzono tu także żadnych wykopalisk! Stoją sobie niepokojone wyłącznie przez turystów, ukrywając prawdę o królowej nocnych koszmarów. Jeśli porównamy to miejsce z Ceide Fields mamy dziwne wrażenie, że Irlandczycy chyba boją się konfrontacji z własnymi legendami. Zbudowali wspaniałe centrum archeologiczne na torfowiskach i -z jakiegoś tajemniczego powodu -z uporem maniaka ignorują grób królowej Maeve.  
Nie da się  tego natomiast powiedzieć o kolejnym przystanku– Carrowmore Megalithic Cemetery, bo nikt nie ośmieliłby się zignorować największego w Irlandii skupiska grobów korytarzowych, których jest tu około 60 w tym 30 widocznych. Nie są to może tak imponujące konstrukcje jak w Newgrange, ale ich zagęszczenie, ilość i forma zmuszają do zastanowienia. Nam przypomniały się zeszłoroczne pytania, na które nadal nie znaleźliśmy odpowiedzi – dlaczego społeczność rolnicza, walcząca dzień po dniu o przetrwanie stworzyła tak wiele skomplikowanych inżynieryjnie grobowców. Wystarczy przyjrzeć się Listoghil, centralnemu obiektowi cmentarzyska, niewiele ustępującemu najbardziej imponującym budowlom w dolnie rzeki Boyne, żeby zrozumieć, czemu megalityczne budowle wciąż rodzą tak wiele pytań. 


   Legenda – a jakżeby inaczej!- mówi, że jest to miejsce ostatniego spoczynku bohaterów strasznej bitwy stoczonej pomiędzy firbolgami a Tuatha De Danann.  Fribolgowie (czyli ludzie z workami) to zbiegli niewolnicy z Grecji, którzy kilka stuleci wcześniej opuścili Irlandię, by popaść w srogą niewolę na Bałkanach. Uciekli z niej i wrócili w rodzinne strony, ustanawiając pięć królestw klanowych.  Pewnej nocy najwyższemu królowi o imieniu Eochaid przyśniło się, że z czarnej mgły, która spowiła ziemię, wyłoniły się wrogie okręty.  I niedługo później u wybrzeży Irlandii pojawili się Jeźdźcy z Chmur - Tuatha.

„Bóg powściągnął ich lejce, by na skrzydłach ponieść,
I tak wylądowało przerażenie, szczytne niosąc idee.
Zaćmione widmową mgłą heroicznych bojów 
Na szczycie Conmaicne w krainie Connacht wylądowało.
Bez szacunku Irlandii imię znieważając,
Bez statków, okrutny kurs obrało
Prawda pod rozgwieżdżonym niebem niewidoczna
Czyż wytworem niebiańskim jest czy ziemskim?”[2]

   Trzysta statków przywiozło bogów z północy, a ich przywódca nakazał spalić łodzie, by nikt nie próbował wrócić tam, skąd przybyli. Przez trzy dni niebo nad Connemarą zasnute było dymami, a słońce nie wyszło zza chmur. Później Nuada, król Tuatha zażądał, by firbolgowie oddali im część z zajmowanych ziem, co oczywiście spotkało się z kategoryczną odmową. W okolicy Cong doszło do bitwy, w której dowódca firbolgów właśnie ów Eochaid odciął Nuadzie dłoń. Po trzech dniach zażartych bojów firbolgowie przegrali. Postawiono im srogi warunek: albo w ogóle opuszczą Irlandię, albo zadowolą się skrawkiem Zielonej Wyspy w Connaught. Upokorzeni przyjęli tę ostatnią opcję, a swoich zmarłych pochowali właśnie na cmentarzu w Carrowmore.  Ponieważ wiek kromlechów określa się na ponad 5000 lat ( są równolatkami- choć niektórzy twierdzą, że mogą być nawet starsze od egipskich piramid), to oznacza iż Tuatha najechali Irlandię i zaatakowali firbolgów mniej więcej w tym samym czasie.  Historia nie potwierdza tej legendy, ale archeolodzy są zgodni -na tym terenie znajdowało się jeszcze w XIX w. ponad 200 grobów (!). Zostały one rozebrane, splądrowane lub po prostu zniszczone, dlatego dziś możemy oglądać tylko znikomą ich część. Jedno jest pewne - megality reprezentują bogactwo prehistorycznej Irlandii, są  jej symbolami. Obojętne czy zawierają groby firbolgów, czy może są pozostałością zapomnianych rytuałów, nadal stanowią główny punkt na mapie barwnej przeszłość wyspy.             


   Carrowmore przywitało nas strugami deszczu ( co wcale nie przeszkadzało uczniom szkółki jeździeckiej), okutani w peleryny przemykaliśmy chyłkiem między grobami, nieustannie dziwiąc się, że część kromlechów znajduje się na prywatnych działkach. Irlandczycy z racji posiadania tak licznych, megalitycznych pamiątek nie przejmują się za bardzo faktem, że na swojej posesji mają ślady ludzkiej działalności sprzed 6000 tysięcy lat – gdzieś w końcu muszą się też paść krowy i owce.
   Oczami wyobraźni już widzę takie ogłoszenie: „Sprzedam posiadłość z dwoma grobowcami, neolitycznymi oraz stodołą.”  
Przemoczeni do suchej nitki tylko przejechaliśmy przez Sligo słynące z faktu, że pochodził stąd najwybitniejszy irlandzki poeta – W.B. Yeats. Z lekkimi wyrzutami sumienia pożegnaliśmy rogatki miasta, bo tym razem głębokie pragnienie ciepła i komfortu wygrało z potrzebami duchowymi, a poza tym wzięliśmy dosłownie – bardzo a propos - radę Williama Butlera Yeats`a:

Tak samo chłodno spójrz
Na życie i na śmierć
Nie wstrzymuj konia, jedź! 

Pozostaje wierzyć, że nie każde lato bywa tak zimne czy deszczowe, a Sligo nam przecież nie ucieknie…  




[1] Szekspir Romeo i Julia tł. J. Paszkowski
[2] Lebor Gabála Érenn tł własne