Szukaj na tym blogu

poniedziałek, 27 czerwca 2016

 Donegal

XIII


To dalekie wołanie do mej własnej ziemi,
do wrzosowisk, gdzie śmigają wróżki
w Rosses i Gwedore,
Gdzie białogrzywe pysznią się fale
U skalistego brzegu Dooran
Patrick MacGill


   Kolejny dzień naszej wyprawy w poszukiwaniu wszelkich legendarnych istot zaczęliśmy od wizyty w miasteczku Donegal. Chociaż jest niewielkie- liczy sobie 3 tysiące mieszkańców – to prawdziwa brama prowadząca w stronę najsłabiej zaludnionych terenów Irlandii. Żyje tu najmniej ludzi, klimat jest najsurowszy, a widoki najpiękniejsze. Tak przynajmniej twierdzą ci, którzy hrabstwo Donegal odwiedzili. Rzeczywiście - miast jest mało, pogoda zazwyczaj bywa koszmarna, a krajobrazy zapierają dech w piersiach. Samo miasteczko Donegal to urokliwe miejsce, leżące u ujścia rzeki Eske do zatoki. Słynie głównie z faktu, że urzędował tu klan  O’Donnell, jedna z najważniejszych rodzin w historii Irlandii, ponieważ byli główną opozycją w stosunku do angielskich kolonizatorów.  Z czasów świetności klanu pozostały ruiny zamku i opactwa. Warto wybrać się również na znajdujący się nieopodal rynek, nazwany przez miejscowych  Diament i zjeść ostrygi lub inne owoce morza, bo faktycznie są tak świeże, że na talerzu robią wrażenie zdziwionych.


   Z Donegal Wild Atlantic Way poprowadziła nas jeszcze dalej na północ, w stronę najdzikszych[1] rejonów zielonej wyspy czyli wprost do mitycznego serca zachodniej Irlandii.
Gdzieniegdzie spotykaliśmy pojedyncze, pomalowane na biało domki, odcinające się kolorem od ciemnozielonych zboczy, na których pasły się stada owiec. Czasem także zdarzyło nam się trafić na zagubioną przy drodze chatkę, schludną i zadbaną, z mikroskopijnym ogródkiem oraz nieodzownym murkiem – jedno trzeba przyznać, tutejsi mieszkańcy na pewno nie mają problemów z sąsiadami.
Nieustępliwość ludzi zamieszkujących te tereny robi wrażenie, przecież prościej i znacznie wygodniej żyje się w  miastach, czemu zatem uparcie trwają na swoich posterunkach, nie oddają pól naturze, tylko dzień po dniu walczą z nią o przetrwanie?  Piękno takich miejsc jak kraina gór i rzek Donegal polega paradoksalnie na ich surowości i okrucieństwie. Nikt nie podziwia płaskich jak stół czarnoziemów Ukrainy czy Kansas, ale fiordy, klify, pustynie, jakby za każdym razem myśl, że człowiekowi jednak udało się ujarzmić najbardziej nieprzyjazne rejony Ziemi, wbijała nas w dumę i pokazywała, że mimo wszystko daliśmy radę przeżyć nawet w krainie, gdzie groby trzeba budować pod kątem, by stały prosto. Oto prawdziwie epicka opowieść o ludzkiej wytrwałości.
Kręta i niebezpieczna trasa szybko stała się w jeszcze bardziej karkołomna, gdy droga zaczęła się ostro wznosić, prowadząc do malowniczego parkingu w pobliżu Slieve League. Wznoszący się ponad niewielką zatoczką klif, zdaje się bardziej przypominać  góry niż linię wybrzeża. Znacznie mniej znany i przez to mniej zatłoczony jest niemalże trzykrotnie wyższy niż Mohery. Wąska, kamienista ścieżka prowadzi po mokrych kamieniach w stronę najwyższego punktu widokowego, co rusz strasząc przepaściami oraz stromymi podejściami.


    W ten ponury, mglisty dzień zapamiętaliśmy Slieve League jako posępny, szargany wiatrami szczyt wynurzający się tylko na kilka sekund z chmur. W jaki sposób mgła utrzymywała się przy tak silnym wietrze? Nie mam pojęcia. Najwidoczniej zadziałała tu magia Irlandii.
Slieve League to klif z zupełnie innej bajki niż pocztówkowe Mohery – ponury, nieprzystępny atakowany z furią przez wściekły, niemal granatowy ocean -dla mnie oficjalnie najdzikszy fragment naszej wyprawy. Rozbijające się z hukiem u podnóża monumentalnej góry   grzywacze niemal wstrząsają jej posadami, a piana – namacalny efekt ich szaleństwa – fruwa w powietrzu niczym tysiące białych motyli. Ten dziki krajobraz dopełniają stojące na środku zatoki dwie samotne skały – Stół i Krzesło Olbrzyma ( nietrudno się domyślić, dlaczego tak je nazwano).  Dla mnie Slieve League jest wyjątkowe, ponieważ po raz pierwszy w życiu (i mam nadzieję nie ostatni) zobaczyłem coś, co zawsze pragnąłem ujrzeć na własne oczy - jezioro leżące ponad oceanem. Chyba specjalnie dla mnie na kilka minut mgła się rozproszyła, bym mógł podziwiać  wspaniały widok...
Jadąc ze Slieve League w głąb Donegal, warto wybrać się drogą prowadząca przez Glengesh Pass. Przełęcz (szczególnie w deszczowe, mgliste dni) robi wyjątkowe wrażenie, mamy tam uczucie kompletnego osamotnienia, jakbyśmy znaleźli się na końcu świata. Tymczasem po drugiej stronie czeka miasteczko Fintown, malowniczo zlokalizowane nad jeziorem, gdzie (tak nam się przynajmniej na początku wydawało) miał znajdować się nasz nocleg. Wszystko się zmieniło, gdy dostaliśmy maila ze wskazówkami, jak dotrzeć do domu. Długi  tekst przypominał bardziej skomplikowaną grę w podchody, niż adres posesji, ale ponieważ lubimy wyzwania, zostawiliśmy daleko w tyle Fintown, potem jezioro, by w końcu opuścić  cywilizację i znaleźć się w kompletnej głuszy. I wtedy skończyła się droga.
   Wyboiste koleiny wiodły dalej, więc po raz kolejny odczytałem wskazówki – wszystko się zgadzało. Bez słowa mijaliśmy kolejne zakręty, które w dziwny sposób zsynchronizowały się z zapadającym zmierzchem i wtedy spomiędzy drzew wyłoniła się niewielka chatka . Dom w głębi lasu. Ale wtedy okazało się, że jest jeszcze ciekawiej, bo oprócz tego, że byliśmy w środku Donegal, gdzie w promieniu kilku mil nie ma żywej duszy, to jeszcze mieliśmy nocować w cygańskim wagonie.


   Ludzie ze wszystkich stron świata przybywają tu w poszukiwaniu egzotyki i dreszczyku emocji, ale są to bardzo „cywilizowane” wrażenia- właściciele przed naszym przyjazdem w wozie włączyli grzejniki, a wśród sprzętów gospodarstwa domowego nie brakowało niczego ze szpikulcami do grilla włącznie. Odnowiona, wymalowana przyczepa, ozdobiona w tak modnym obecnie stylu hippie byłaby kapitalnym miejscem do spędzenia w niej czasu, gdyby nie fakt, że los obdarował nas słusznym wzrostem…
Nie da się więc ukryć, że noc była karkołomnym przeżyciem, chociaż z drugiej strony, czegóż się nie robi dla przygody…
   Ludzie, którzy byli właścicielami tej szalonej (czerwono- różowej) przyczepy okazali się przemiłymi gospodarzami. Mieszkając w tak opustoszałym miejscu, wydawali się o wiele bardziej zorientowani w bieżących wydarzeniach kulturalnych niż my. Rodowity Irlandczyk i Niemka oraz ich niezwykła córka (ucieleśnienie Meridy Walecznej), żyli wśród książek, z dwoma przyjaznymi psami na posesji, gdzie znajdowało się prywatne jezioro. Przywitali nas ciasteczkami, kawą i opowiedzieli co nieco o Donegal.
   Cała sytuacja wydawała się nieco odrealniona, jak gdybyśmy przenieśli się w czasie i przestrzeni. Do tego doszła kompletna cisza i emanujący zewsząd spokój, przez chwilę zastanawiałem się, czy dałbym radę tak żyć, otoczony pustką i dziką naturą.  Z jednej strony na pewno dla psychiki człowieka jest to lepsze niż wieczna pogoń w niecichnących nigdy miastach, jednak z drugiej strony, na przykład w zimie poczucie izolacji musi chyba działać przygnębiająco.     
Rozmawialiśmy o tym przy śniadaniu, a potem, zanim zdążyłem się zorientować rozmowa zeszła na tematy dotyczące polityki, kultury slow i filmów Kieślowskiego oraz Wajdy…
 Myślę, że teraz rozumiecie, co miałem na myśli mówiąc, że sytuacja zdawała się nieco odrealniona.
Z dziwnym uczuciem zostawiliśmy problemy ambitnego kina i cygańskie wagony we wstecznym lusterku, ruszając w stronę najbardziej na północ wysuniętego punktu Irlandii. Wcześniej czekały nas jednak jeszcze dwa przystanki. Pierwszym było Letterkenny, największe i stosunkowo młode( z XVII wieku) miasto w rejonie Donegal. Powstało na miejscu zwyczajowych targów, gdzie spotykali się hodowcy i rolnicy z całej okolicy (wciąż widać tu ślady po dawnym placu targowym), jednak prawdziwym boomem dla miasta okazało się wprowadzenie narodowej waluty irlandzkiej. Banki mające siedziby w Derry ( to już Irlandia Północna) musiały otworzyć filie w Republice Irlandzkiej, a Letterkenny było najbliżej.  Nadal jest to ruchliwe i żywe miasteczko o podobnym do Galway charakterze. Z racji młodego wieku nie ma za wiele zabytków, lecz szczyci się faktem, że jest najczystsze w całej Irlandii.


   Niedaleko Lettekenny znajduje się prehistoryczny, kamienny fort , Grianan of Aileach, jeden z najstarszych- bo pochodzący z  1700 roku p.n.e.- zabytków w tej części Irlandii. Ten okrągły budynek z czterometrowej grubości ścianami po ostatniej renowacji prezentuje się naprawdę imponująco, a z jego szczytu roztacza się piękny widok na Donegal. Zresztą jego nazwa w wolnym tłumaczeniu brzmi – Kamienny Pałac ze Słonecznym Widokiem. Fort pełnił przez setki lat wiele funkcji, będąc po części zamkiem, po części stolicą kulturalną prehistorycznej Irlandii. Po przeprowadzeniu wielu wykopalisk na jego terenie znaleziono interesujące przedmioty między innymi: kości zwierząt, kamienie sugerujące religijne funkcje budowli oraz, co ciekawe, rzecz, którą część naukowców określiła mianem jednej z pierwszych na świecie gier planszowych. O dziwo na terenie samego fortu przez prawie trzy tysiące lat  (do zburzenia w XI wieku) nie powstał żaden inny budynek oprócz malutkiego kościoła, co również sugeruje, że sama konstrukcja oraz lokalizacja Grianan of Aileach, mogła mieć  również inne, nie tylko obronne znaczenie. 
Po tym intensywnym odkrywaniu śladów przeszłości, przyszedł w końcu czas na chwilę relaksu i w taki sposób wylądowaliśmy na wyspie Inch, którą odkryliśmy mimochodem. Ta niewielka wyspa leżąca u brzegów półwyspu Inishowen nie ma za wiele do zaoferowania, jednak nas zauroczyła malutka, ukryta plaża utworzona wyłącznie z muszli. Część z nich zamieniła się z czasem w drobinki, część pozostała nietknięta. Mieliśmy sporo frajdy, brodząc wśród pozostałości ostryg, sercówek, małży i innych niezidentyfikowanych skorup.   
   

  Niestety, zbyt szybko musieliśmy się zbierać, bo czekała nas wizyta na Malin Head, najbardziej wysuniętym na północ kawałku Irlandii. Punkt, do którego można dojechać samochodem, nosi nazwę – Banba’s Head. Nazwa wzięła się od opiekuńczego ducha Irlandii, celtyckiej bogini[2], jednej z najważniejszych w mitologii goidelskiej (czasami używa się jej w poezji, by zastąpić nazwę Irlandii) i to jest rzeczywisty, północny koniec kraju.



Ponoć, według miejscowej legendy, to właśnie niebo nad Malin Head jest najczystsze, a rozpościerający się stąd widok olśniewa, bo przy odpowiedniej pogodzie widać prawie całą Szkocję (wydaje mi się, że dzielę z Irlandczykami skłonność do lekkiej przesady). Nam Malinowa Głowa pokazała swoje drugie oblicze skąpane w ulewnym deszczu i gęstej jak mleko mgle -znowu rzadka sytuacja, której chyba nigdy w Polsce nie doświadczyłem. Przemoczeni do suchej nitki zobaczyliśmy (można tak powiedzieć) chyba ocean, wieże z czasów napoleońskich oraz specjalną radiostację przeznaczoną do przechwytywania komunikatów z niemieckich U-botów w czasach II wojny światowej. Oczywiście Szkocji nie było widać, tak naprawdę z trudem dostrzegliśmy nasz samochód na parkingu, a z jednym budynkiem  niemal się zderzyliśmy. Z  szarego mroku wyłaniały się od czasu do czasu widmowe sylwetki turystów, którzy wędrowali szlakiem wzdłuż klifu, zupełnie nie przejmując się wiadrami wody chlustającymi z nieba. Jeden z towarzyszy podróży zadał wtedy ważne pytanie:
- Dlaczego mam wrażenie, że deszcz w Irlandii pada w taki sposób, jakby próbował nas zabić?        
Zadumani nad tym pogodowym fenomenem wracaliśmy z Malin Head, by dotrzeć do portu, skąd regularnie odpływały promy do Irlandii Północnej.  I tak, sunąc cicho wśród fal, znienacka zmieniliśmy kraj.





[1] Faktycznie, bardzo dużo używam to przedrostka naj-, jednak każdy, kto był w Donegal, rozumie dlaczego. Tu wszystko jest naj-. 
[2] Banba to jednocześnie bogini urodzaju i wojny. Skądinąd bardzo ciekawa postać.  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz