Szukaj na tym blogu

niedziela, 27 kwietnia 2014

Przygody w Krainie Faerie
Część 3  
Ostępy i wrzosowiska



    Po nocnych szaleństwach Temple Bar i zgiełku wielkiego miasta, potrzebowaliśmy ciszy i spokoju. Rzut oka na mapę przekonał nas, że obie te rzeczy są o krok, niemal na wyciagnięcie ręki. Góry Wicklow oto odpowiedź na wszystkie nasze oczekiwania. Fani serialu Vikings znajdą tu znajome plenery, a spragnieni wrażeń turyści odnajdą naprawdę magiczne miejsca. Takie jak …Hollywood, maleńkie miasteczko na drodze do Glendalough. Na malowniczym wzgórzu ustawiono mniejszą wersje napisu z Los Angeles, ale trudno się nie uśmiechnąć na widok pasących się pod nim owiec. Dalej droga prowadzi nas średniowiecznym szlakiem pielgrzymkowym, którego celem jest Glendalough, dawny klasztor założony przez świętego Kewina ( patrona kosów i całej diecezji z Dublinem włącznie).


   Wśród gór bez drzew, surowych osuwisk, nad rwącymi strumieniami co rusz natykamy się na  tajemnicze ruiny. Może to kolejne kaplice, może porzucone osiedla gotowe przyjąć następnych pokutników. Przewodniki o nich milczą, pozbawione opisów, wskazówek, jakichkolwiek strzępków informacji, zapomniane mury strzegą swoich sekretów od 800 lat. Wśród nich ukrywa się niezwykły kamień – ogromny głaz przecięty równo w połowie. Powstała szczelina wyznacza kierunek do następnego postoju na szlaku. Czy to przypadkowa formacja skalna, czy raczej dzieło człowieka? Któż to może wiedzieć…
   Otwierają się pola do domysłów i poszukiwań prowadzące głęboko w przeszłość, bo to  kraina zagadek, w której najczęściej słyszanym określeniem jest – prawdopodobnie…


  Samo Glendalough jest położone w przepięknym miejscu, na malowniczym wzgórzu górującym nad niewielką rzeką Poulanass. Trudno uwierzyć, że właśnie ten mały strumyk, spływając do doliny, stworzył niewielką deltę, która rozdzielając się, zasila dwa jeziora: Lower Lake i Upper Lake. W tym miejscu powstała w roku 1111 bogata diecezja, lecz po burzliwej historii, pozostały z niej tylko ruiny. Z bliska można obejrzeć typową dla XII wiecznych klasztorów okrągłą wieżę ( żadna z nich – a wiedzieliśmy wiele – nie miała drzwi. Taki psikus !), katedrę czyli największy z budynków Glendalough, romański dom księży
( ponoć zrekonstruowany), kościół św. Kevina, kościół św. Kierana, kościół Maryi, Naszej Pani oraz kościół Trójcy Świętej. Sporo, jak na niewielką w gruncie rzeczy osadę praktycznie zagospodarowaną przez mieszkańców na cmentarz.


    Szlak pieszy prowadzi turystów w stronę pięknych i czystych jezior ukrytych wśród zalesionych wzgórz. Nad Upper Lake można podziwiać ruiny opuszczonej kopalni ołowiu i kolejne zabudowania klasztorne z celą świętego Kewina.
    Najlepiej, by dotrzeć nad wodę, wybrać szlak zielony, wygodną, asfaltową ścieżkę prowadzącą skrajem charakterystycznego dla tego regionu Irlandii lasu. Porośnięte bluszczem drzewa ( w większości dęby), omszałe kamienie, rzadkie zarośla tworzą niezwykły klimat dla tej stanowczo zbyt krótkiej przechadzki.     
   Glendalough opuszczaliśmy z żalem, żeby odwiedzić drugi jeden z najbardziej imponujących wodospadów Irlandii - Glenmacnass Waterfall. Widok z drogi robi spore wrażenie, bo głęboka dolina jest z jednej strony zamknięta skałami, z których spływa woda, poniżej zaś rozłożyły się liczne pastwiska, gdzie owce ryzykantki wspinają się na strome ściany, lekce sobie ważąc wysokość.        
   Na miejscu przeżyliśmy nasze pierwsze w tym dniu ( nieprzyjemne ) zaskoczenie - niewątpliwie urokliwy wodospad, a właściwie kaskada leży na gruntach prywatnych, o czym informują rozliczne tabliczki. I z tego też powodu nie dane nam było zobaczyć, z kolei największego wodospadu Irlandii - nie zdążyliśmy bowiem przed zamknięciem. Właściciele ogrodzili teren, wyznaczyli cenę i godziny, w których można go zwiedzać. Smutne... 
  Właściwie na Zielonej Wyspie nie ma już dzikich, pustych miejsc, tabliczki „private property” „no entrance!” są wszędzie. Zamyka się nimi dostęp do zamków, ruin, tras widokowych. Miejsca, które są lub powinny być dziedzictwem całego narodu, stają się niedostępne, jako prywatna własność istnieją wyłącznie, by generować zysk. Pewnie dlatego elfy na dobre opuściły Krainę Faerie.


   Z Glendalough udaliśmy się na wybrzeże do irlandzkiego Sopotu – Bray. Sama droga wśród kompletnie pustych, zarośniętych wrzosami wzgórz robi wrażenie. Nie ma tu wsi ani nawet pojedynczych domów, pozbawione drzew zbocza ponoć przez cały rok zmieniają tylko odcienie brązu. I wieje. Położone relatywnie wysoko i w bezpośrednim sąsiedztwie morza Wicklow narażone jest na działanie częstych w tym miejscu wiatrów, które w moim skromnym mniemaniu, momentami przeradzają się w tornada lub huragany. Jednym słowem prawdziwe Wichrowe Wzgórza.


   Bray w przeciwieństwie do Howth nie zrobiło na nas wrażenia. Wiktoriańskie domy rozłożone na nadmorskiej promenadzie wydawały się do siebie bardzo podobne, a spacer krótką, kamienistą plażą w niczym nie przypominał spacerów nad brzegiem Bałtyku. Tym bardziej, że morze w tym miejscu w ogóle nie „pachnie”. Charakterystyczny dla naszego akwenu, choć nieco kontrowersyjny „aromat” podobno jest wyznacznikiem wysokiego stężenia jodu w powietrzu. Nawet muszle i kamienie potrafią przesiąknąć tym lekko rybim zapachem, tymczasem w Bray nie czułem nic, czyżby wcale nie było tu jodu? Na pewno natomiast występuje tu skażenie promieniotwórcze, ponieważ Morze Irlandzkie było przez pewien czas traktowane jako śmietnik dla odpadów radioaktywnych z angielskiej elektrowni atomowej …
     Mimo wszystko warto zawadzić o tę część wybrzeża choćby po to, żeby zobaczyć miejsce jednej z najpoważniejszych katastrof kolejowych. W 1867 na uszkodzonym wiadukcie – dziś już nieistniejącym - wykoleił się pociąg pasażerski, który spadł z mostu wprost do zatoki.       
 Na południu plaża kończy się mini klifem Bray Head, skalistym półwyspem z którego rozciąga się piękny widok na morze. Dla ciekawskich- w Bray mieszkali: według plotek

największa miłość Jane Austen -Thomas Lefroy, pisarz James Joyce, a obecnie swój dom ma tu Sinéad O'Connor oraz Bono. 

wtorek, 22 kwietnia 2014

Przygody w Krainie Faerie

Część 2 
Czyli sceptyk na paradzie

   W którymś z filmów usłyszałem zdanie, że tylko Irlandczycy mogli zrobić tak radosne święto z okazji bynajmniej nie narodzin, lecz śmierci swojego ulubionego świętego. Słynna parada w Dublinie to stosunkowo młoda tradycja, której przyświeca hasło ‘W tym dniu wszyscy jesteśmy Irlandczykami”. I tak właśnie jest.


 Nie ukrywam, że pojechałem na paradę z mieszanymi uczuciami. Obliczone na efekt, populistyczno - komercyjne obchody kojarzyły mi się nieco tandetnie, jednak - jak zwykle w odniesieniu do wielu rzeczy z Zielonej Wyspy – pomyliłem się srodze. Na ulicach prowadzących do O`Connell Street wszędzie i niepodzielnie panowała zieleń. Ludzie z włosami w palecie chyba wszystkich odcieni trawy, w kubraczkach, ogromnych czapkach, z rudymi warkoczami, trójkolorowymi rzęsami w kolorze flagi oraz z odmienianymi na wszystkie sposoby symbolami: koniczyną ( shamrock) i harfą szli- niektórzy tańcząc, inni podskakując, jeszcze inni z okrzykami na ustach - w stronę miejsca zbiórek. Tu uwaga, jeśli  naprawdę chcecie zobaczyć paradę musicie się uzbroić w cierpliwość, tłum gromadzi się już od 10, choć przemarsz jest wyznaczony na 12 ( zazwyczaj mają kilkuminutową obsuwę ). Dla tych, co zaspali, są telebimy rozstawione wzdłuż ulicy, ale to przecież żadna frajda widzieć paradę na ekranie. Nam się udało, jak ślepej kurze ziarno, ustawiliśmy się na miejscu, skąd wyruszali defilujący, „niegrzeczny”, lecz podochocony tłum zerwał zasłony i oto naszym oczom ukazała się parada w całej krasie, wcześniej nieciekawe miejsce okazało się niemal VIP `owskie.
  Wtedy ruszyli. Na czele święty Patryk, mocno wyluzowany młodzian, wymachujący pastorałem nie musiał zmuszać widzów do entuzjastycznych okrzyków. Na przemarszu  skromnego oddziału straży pożarnej, przejazdu burmistrza oraz organizatora zakończyła się część oficjalna. Reszta była już zabawą.


  Wszyscy, którzy kiedykolwiek organizowali pokazy, wiedzą najlepiej, że najcięższą pracę trzeba wykonać w celu pokazania, jak niewiele wysiłku kosztowało przygotowanie całości. Swoboda i niewymuszony luz są  w takich przypadkach najtrudniejsze do osiągnięcia, tymczasem organizatorzy parady w tej dziedzinie osiągnęli mistrzostwo. Bawiliśmy się wszyscy: my po jednej stronie barierek, obserwujący paradę i jej uczestnicy. Uśmiechnięci uczniowie elitarnych szkół kiwali do nas, jednocześnie grając najnowsze przeboje muzyki pop. Grupy teatralne przedstawiały fragmenty historii kraju, szaleni Wikingowie na jelenio-koniach próbowali porwać ładne dziewczyny z ulicy.  Żywiołowo, bez zadęcia, ale z rozmachem i błyskiem. Jednym słowem warto poświęcić dwie godziny - tylko ! – żeby to zobaczyć.
   Parada nie jest ( i w niczym nie przypomina) naszych drętwych pochodów pierwszomajowych, jest raczej pokazem umiejętności, pomysłowości i talentów występujących w niej ludzi. W małych miasteczkach, na wsiach cementuje więzi społeczne, służy do pochwalenia się osiągnięciami. Jest swojska i przypomina raczej festyn. Wszystkim, którzy w przyszłości wybiorą się na paradę, życzę jednego – pogody i to bynajmniej nie irlandzkiej.
  Tradycyjnie po paradzie należy wychylić szklanicę whiskey ( tak nazywają ją Irlandczycy ) zwaną dzbanem Patryka, ale akurat ten element sobie darowaliśmy, ponieważ wcześniej skusił nas darmowy wstęp do Trinity College czyli Kolegium Trójcy Świętej uczelni założonej w XVI wieku przez królową Elżbietę I. Na parterze muzeum mieści się ekspozycja poświęcona bezcennej księdze z Kells ( szczerze polecam film animowany The Secret of Kells, w którym pojawiają się elementy dekoracji występujące w oryginalnym woluminie). Zręczność i kunszt średniowiecznych iluminatorów są zdumiewające, robią niezwykłe wrażenie nawet po stuleciach. Karty księgi emanują zaklętym światłem złoceń, czarują niezwykłym zastosowaniem celtyckich wzorów oraz zdobień, urzekają artyzmem wykonania. W Wikipedii przeczytałem ciekawą informację, otóż autor księgi pomylił się w ewangelii wg św. Mateusza: ustęp „powinien brzmieć: Nie przyszedłem przynieść pokoju, ale miecz. Jednak zamiast słowa "gladium" oznaczającego "miecz", w Księdze z Kells widnieje słowo "gaudium" czyli "radość". Cały fragment obecny w księdze znaczyłby więc: Nie przyszedłem przynieść pokoju, ale radość.” Ot, cała Irlandia! 


   Wieczorem jednogłośnie postanowiliśmy wrócić na szlak wyznaczony przez tradycję. Ruszyliśmy w przystrojone na zielono miasto.
   Obiektywnie trzeba przyznać, że Dublin nie jest pocztówkowo łady, choć ma wiele uroku, a jego wielką zaletą jest bezpretensjonalność. Nie udaje Nowego Yorku czy Londynu, jest po prostu sobą. Dzielnice georgiańskich oraz wiktoriańskich kamienic sąsiadują z nowoczesnym centrum, gdzie na szczęście nawet ze świecą nie znajdziemy niebosiężnych wieżowców. Jest natomiast wiele klimatycznych zakamarków, liczne parki i zaklęte w czasie ogrody. A w dniu 17 marca wybrane budynki zostają dodatkowo oświetlone na zielono.


     Oczywiście odwiedziliśmy dwa najważniejsze kościoły - Christ Church oraz st. Patrick’s Cathedral, jednak to nie martwa architektura tworzy Dublin, lecz żywi ludzie. Kto nie odwiedził Temple Bar, wąskich uliczek pełnych restauracji, pubów i kawiarń, ten nie poznał prawdziwego smaku stolicy Irlandii. Nawet mnie przerósł widok międzynarodowej imprezy, która opuściła bezpieczne mury i wyniosła się wprost na ulicę. Setki jeśli nie tysiące ludzi w przekroju wiekowym od 18 do 80 bawiło się przy bynajmniej nie zielonym piwie. Ulica się klei, puszki, butelki poniewierają się wszędzie. Policjanci, darzeni skądinąd wielkim szacunkiem, stoją sobie na środku skrzyżowania, zupełnie nie zwracając uwagi na bawiący się tłum.


   Powitania, miłe zaczepki, próby nawiązania znajomości – mam wrażenie, że z biegiem czasu wszyscy będą się tu znali przynajmniej z imienia. Ktoś tańczy, ktoś śpiewa, ktoś próbuje grać na butelkach. I nagle otwiera się okno ponad tłumem szczelnie wypełniającym ulicę. Lokator apartamentu w samym środku tego „piekła”, grubo po północy nie strofuje szaleńców, lecz staje na parapecie i zaczyna grać na trąbce. Oto Temple Bar. Otwarta impreza dla wszystkich.      


   Na drugi dzień postanowiliśmy odpocząć od pulsującej, zakaźnej energii miasta oraz lekkiego kaca i znaleźć sobie ciche miejsce na śniadanie. Tak trafiliśmy do Howth, portu na północnym wybrzeżu Howth Head 15 kilometrów od Dublina. Stąd rozciąga się zupełnie niesamowity widok na samotną wyspę Ireland's Eye i zatokę Dublińską.



  Chmury wędrujące po zielonych pastwiskach bezludnej wyspy uważam za jeden z tych magicznych obrazów, które chciałoby się zachować w pamięci na zawsze. 




czwartek, 10 kwietnia 2014

                                Przygody w Krainie Faerie


Część 1 
Czyli poszukiwania czas zacząć

      Właściwie w Irlandii nie ma już elfów, wróżek,  leprechaun`ów oraz banshee. Część z nich została ucywilizowana, cześć zaprzęgnięta w tryby komercji. Pozostałe, na poły zapomniane, odeszły z idealnie przystrzyżonych ogródków lub uciekły z zaoranych pól. Jednak nie wszystkie... 
  Przed obchodami święta patrona Irlandii, Patryka, ponoć budzi się ukryte licho i buszuje. Pomny na wpół zapomnianych legend poleciałem za morze, by poszukać swojej Irlandii. Znalazłem ją- co było do przewidzenia – nieco na uboczu popularnych traktów, z dala od hord turystów i nigdy niezasypiajacych centrów miast. Ale zacznijmy od początku:
   Pierwszym przystankiem na naszej drodze, wręcz kamieniem milowym, okazała się wypożyczalnia samochodów. Wbrew powszechnym opiniom, które głoszą, że tylko szaleńcy próbują swoich sił w ruchu lewostronnym, zamiana stron tak naprawdę okazuje się strachem na wróble. W kraju, gdzie kierowcy na wiejskich drogach nadal witają się jak starzy znajomi,  tolerancja dla błędów żółtodziobów jest niemal nieograniczona. Życzliwość i wyrozumiałość Irlandczyków pozwalają okiełznać panikę zanim w ogóle podniesie łeb, szkoda tylko, że samochody nie są odpowiednio oznakowane i dość trudno rozpoznać jest przybysza z kontynentu. Ceny w wypożyczalniach są wysokie, deklarowane na stronach kwoty trzeba pomnożyć co najmniej kilka razy. Nam w promocji internetowej zaproponowano cenę wynajmu 80 euro, która przy ladzie wzrosła do prawie 400. Oczywiście, część z tej kwoty zostanie zwrócona, ale jednak z takim przebiciem na starcie należy się liczyć. Później pozostaje już tylko  zająć miejsce w samochodzie i dać się poprowadzić znakom, starając się zlekceważyć nachalne odczucie, że wszyscy jadą z nami na czołowe zderzenie ( szczególnie w nocy jest to wyjątkowo trudne).

             
(Cork)

  Autostrady i drogi szybkiego ruchu są świetnie oznakowane, gorzej jest z lokalnymi duktami. Tam czeka was wiele niespodzianek: mijanki na szosie szerokości jednego samochodu, strome podjazdy, na których według przepisów można jechać nawet z prędkością  do 80 kilometrów na godzinę, całkiem pokaźne dziury, brak pobocza, zaskakująco położone progi zwalniające oraz roześmiani i wyraźnie wyluzowani kierowcy, wykonujący mijanki na milimetry - dlatego koniecznie wykupcie pełne ubezpieczenie samochodu, żeby uniknąć nieprzyjemnego zaskoczenia! My podczas swojej eskapady po bezdrożach zgubiliśmy kołpak ;)    
   Pierwszym turystycznym przystankiem okazało się drugie co do wielkości miasto Irlandii- Cork ulokowane przy ujściu rzeki Lee do Morza Celtyckiego. Ta, leżąca na południowym wybrzeżu dwustutysięczna „ aglomeracja” słynie z kilku ciekawych miejsc. Turyści odwiedzają więzienie przekształcone w muzeum, georgiański Kościół św. Anny, katedrę św. Finbara oraz bawią się na ulicy, przy której rozłożyło się ponoć 80 pubów. Atrakcji Cork ma zresztą do zaoferowania wiele, lecz w gruncie rzeczy najciekawszą rzeczą, jaką powinien tu zrobić każdy przybysz, jest zwykły spacer.
    Otoczone malowniczymi wzgórzami centrum miasta leży na wyspie położonej pomiędzy odnogami rzeki. Zarośnięte brzegi przechodzą w uporządkowane tarasy i ogrody, wąskie ulice pną się pod górę pokazując tyły malutkich domków frontem zwróconych w stronę rzeki. Uniwersytet z epoki Tudorów, kościoły, gorzelnie, stare puby z ciemnymi fasadami, resztki murów obronnych wszystko to można dostrzec podczas zwykłej przechadzki.
   Właśnie w Cork nabrałem przekonania, że, aby poznać smak Irlandii należy odrobinę poczekać, aż aromat rozwinie się niczym bukiet w dobrym winie. Samo miasto mnie nie zachwyciło – do pewnego momentu byłem odporny na jego urok, dopiero wizyta w najstarszym pubie ( wiele nosi to zaszczytne miano, lecz  tylko jeden działa nieprzerwanie od 1690 roku) w mieście i prawdopodobnie w całej Irlandii zmieniła moje podejście. Zmusiła do głębszej refleksji, że mentalnie, cywilizacyjnie daleko nam do mieszkańców Zielonej Wyspy. Mieliśmy podobną historię, przeszliśmy podobne, tragiczne doświadczenia. Wielowiekowa okupacja, bieda, głód, wynarodowienie i… w tym miejscu nasze drogi się rozchodzą. Polacy zapatrzeni w przeszłość, zwróceni wstecz, nie dostrzegają dnia dzisiejszego. Martyrologiczna przeszłość, niczym ciemne okulary, zasłania nam przyszłość, odbiera sens maksymie carpe diem. Ponury, zamknięty w sobie naród wiecznie rozpatrujący tragedie sprzed wieków, wpatrzony w martwe idee- oto jacy jesteśmy.
   Irlandczycy znają swoje dzieje, uczą się w szkole o klęsce głodu, po której została ich mniej niż połowa, jednak zamiast rozdzierać szaty, bawią się przednie. Cieszą dniem obecnym, są otwarci i ciekawi świata. Barman w pozornie zwyczajnym pubie ubrany w kraciastą koszulę nalał nam miejscowego piwa i w kilka minut byliśmy prawie na ty. Bezpretensjonalna knajpa dla „swojaków” tym był właśnie bar sprzed bez mała 400 lat. Wygodne czerwone kanapy zastąpiły drewniane ławy, jedynym świadectwem historii był nadal czynny, stary kominek. Wśród dobranych przypadkowo stołów i niezwykłych ludzi poczuliśmy się zwyczajnie – bez celebry. Nikt nam nie kazał na kolanach czcić Wielkiej Przeszłości. A piwo smakowało wybornie ( i kosztowało tyle samo, co gdzie indziej bez tak popularnego w Polsce frycowego „ dodatku za zabytek” ).

     
(Cork)

    Wieczór i noc tylko potwierdziły moje spostrzeżenia, rozochocone często mocno zawiane towarzystwo, odczuwało potrzebę fraternizacji.
- Cześć! - okraszone uśmiechem słychać ze wszystkich stron i we wszystkich językach.  I jest  to w jakiś sposób naturalne. Oczywiste. Tak samo jak dzień dobry, do widzenia, jak się masz? Zwroty całkowicie zapomniane w naszym kraju. A szkoda.
    Kolejnym punktem naszej podróży był średniowieczny zamek Blarney, położony niedaleko Cork. Ten interesujący obiekt wzniesiono w 1446 roku, a obecnie jest popularną, choć nie tanią (wstęp 12 euro) atrakcją turystyczną. Warto tu przyjechać nie tylko dla słynnego kamienia z Blarney, który ponoć obdarza pielgrzymujących doń talentem krasomówczym ( sam W. Churchill złożył na nim pocałunek z wiadomym skutkiem). 

       
(Blarney)

Zaskakująco niewielkie komnaty, strome schody, wąskie klatki schodowe, działają na wyobraźnię i stanowią odpowiedź na pytanie: dlaczego właściciele tak szybko opuścili tę warownię. Pokój pana domu miał w porywach może ze cztery metry kwadratowe, a w tak zwanej sypialni kobiet- niewielkiej salce przeznaczonej w moim mniemaniu na jedno łóżko- mieściło się 7 posłań. Na naszych oczach niejeden turysta utknął w drzwiach, bo szerokość i wysokość przejść świadczyły o tym, że dawni mieszkańcy byli mikrego wzrostu oraz lichej postury. Nad wejściem do zamku znajduje się także maleńka komnata połączona z kuchnią, w podłodze ma sporej wielkości otwór…służący do odprawiania z kwitkiem nieproszonych gości. Wrzątek łatwo studził wojownicze zamiary.
    Jednak to ogrody zamkowe są tym, co trzeba koniecznie obejrzeć. Na grządkach wypełnionych trującymi roślinami rozłożono specjalne konstrukcje chroniące ciekawskich przed spróbowaniem przypraw rodem z Harry`ego Potter`a, niedaleko wśród porośniętych bluszczem drzew rozłożył się park paproci. Sprowadzone z Nowej Zelandii wyrastają zielonymi pióropuszami z brązowych pni, przenosząc zwiedzających w zamierzchłą przeszłość Ziemi. Efekt dzikości osiągnięto poprzez sprytne wkomponowanie wodospadu, zasadzenie rozłożystych krzewów oraz mchu obrastającego kamienie, w takim miejscu można łatwo uwierzyć w irlandzkie baśnie. Tym bardziej, że obok mamy kuchnię wiedźm i schody druidów – prawdopodobnie pozostałości po zapomnianej już cywilizacji Celtów. Każdemu, kto lubi niezwykłe miejsca, mogę szczerze polecić zamek Blarney, choć ostrzegam, że jest to obiekt, w którym można i warto spędzić dzień, więc szkoda wpaść tam tylko na chwilę.

         
(Blarney)

   A skoro o druidach mowa – na wybrzeżu kawałek drogi od Blarney znajduje się Drombeg Stone Circle, tajemniczy krąg menhirów, starszy podobno od wszystkich obiektów w okolicy, bo datowany na ponad 5000 lat. Zatem zaraz po zakończeniu wizyty w XV wiecznym zamku udaliśmy się na wycieczkę wybrzeżem.
   Urokliwe zatoki z małymi miasteczkami rozłożonymi na pobliskich wzgórzach tylko utrwaliły nas w przekonaniu, że autostrady to samo zło. Drogi lokalne wijące się brzegiem morza prowadziły nas wśród gospodarstw - zdumiewała mnie liczba hodowanych koni, przy bardzo wielu domach pasły się wierzchowce, kuce lub osiołki. Podobno dla Irlandczyków wyścigi konne to obok golfa i hurlingu sport narodowy. Dopiero w trakcie tej podróży uświadomiliśmy sobie, jak niewielu mieszkańców naprawdę ma Irlandia.
   Na południu zaskakuje przybysza wypieranie angielskiego przez język irlandzki. Często, w przeciwieństwie do centrum kraju, miejscowości noszą tylko jedną nazwę zapisaną w sposób tradycyjny po celtycku ( iryjsku). Taka sytuacja jest najlepszym dowodem na to, że próby odrodzenia swego czasu niemal zapomnianego języka przynoszą wymierny skutek, choć prywatnie uważam je za bezcelowe. W epoce uniwersalnej dominacji  angielskiego reaktywacja trudnego języka dawnych Iryjczyków z góry skazana jest na porażkę, ale być może się mylę.
    W trakcie podróży przez wybrzeże natknęliśmy się na pierwszy z niezwykłych cmentarzy w Timoleague Franciscan Friary . I może była to zasługa zachodu słońca, nadciągającego mroku, może klimatu budowli położonej nad zatoką na niewielkim wzgórzu lub stada czarnych ptaków gniazdujących w opuszczonych ruinach opactwa, może wszystkie te czynniki naraz, w każdym razie znaleźliśmy się w miejscu tyleż magicznym co niesamowitym. Stare groby marynarzy spoczywały w ciszy zachodu pośród kolumn kaplicy, z której pozostały wyłącznie wyniosłe ściany. Chyba dobrze, że nie byłem tu sam, moi towarzysze zauroczeni atmosferą, snuli się wśród milczących mogił i ginących w mroku murów. Żadne zdjęcia nie oddadzą nastroju ponurego opactwa. Z drugiej strony właśnie dla takich chwil, warto zagubić się gdzieś po drodze, porzucić utarte trakty.
     Zachód słońca oznaczał rychłe nadejście nocy, więc do kręgu trafiliśmy bardzo późno. Szukanie trasy przypominało jazdę po omacku – Irlandczycy nie bardzo dbają o ułatwienie dostępu do swoich zabytków. Po drodze nie było prawie  żadnych oznaczeń, krąg usytuowany w szczerym polu był jednak dostępny przez całą dobę. Wejścia strzegła niewielka bramka… i to już wszystko, co mogę o tym miejscu opowiedzieć. Każdy powinien choć raz w czasie pełni odwiedzić krąg druidzki, stanąć wśród menhirów i czekać, aż księżyc wyjdzie zza chmur.


                       
             (Drombeg Stone Circle)

   Bo jak już wcześniej mówiłem, każdy znajdzie coś dla siebie w krainie Faerie….