Szukaj na tym blogu

czwartek, 10 kwietnia 2014

                                Przygody w Krainie Faerie


Część 1 
Czyli poszukiwania czas zacząć

      Właściwie w Irlandii nie ma już elfów, wróżek,  leprechaun`ów oraz banshee. Część z nich została ucywilizowana, cześć zaprzęgnięta w tryby komercji. Pozostałe, na poły zapomniane, odeszły z idealnie przystrzyżonych ogródków lub uciekły z zaoranych pól. Jednak nie wszystkie... 
  Przed obchodami święta patrona Irlandii, Patryka, ponoć budzi się ukryte licho i buszuje. Pomny na wpół zapomnianych legend poleciałem za morze, by poszukać swojej Irlandii. Znalazłem ją- co było do przewidzenia – nieco na uboczu popularnych traktów, z dala od hord turystów i nigdy niezasypiajacych centrów miast. Ale zacznijmy od początku:
   Pierwszym przystankiem na naszej drodze, wręcz kamieniem milowym, okazała się wypożyczalnia samochodów. Wbrew powszechnym opiniom, które głoszą, że tylko szaleńcy próbują swoich sił w ruchu lewostronnym, zamiana stron tak naprawdę okazuje się strachem na wróble. W kraju, gdzie kierowcy na wiejskich drogach nadal witają się jak starzy znajomi,  tolerancja dla błędów żółtodziobów jest niemal nieograniczona. Życzliwość i wyrozumiałość Irlandczyków pozwalają okiełznać panikę zanim w ogóle podniesie łeb, szkoda tylko, że samochody nie są odpowiednio oznakowane i dość trudno rozpoznać jest przybysza z kontynentu. Ceny w wypożyczalniach są wysokie, deklarowane na stronach kwoty trzeba pomnożyć co najmniej kilka razy. Nam w promocji internetowej zaproponowano cenę wynajmu 80 euro, która przy ladzie wzrosła do prawie 400. Oczywiście, część z tej kwoty zostanie zwrócona, ale jednak z takim przebiciem na starcie należy się liczyć. Później pozostaje już tylko  zająć miejsce w samochodzie i dać się poprowadzić znakom, starając się zlekceważyć nachalne odczucie, że wszyscy jadą z nami na czołowe zderzenie ( szczególnie w nocy jest to wyjątkowo trudne).

             
(Cork)

  Autostrady i drogi szybkiego ruchu są świetnie oznakowane, gorzej jest z lokalnymi duktami. Tam czeka was wiele niespodzianek: mijanki na szosie szerokości jednego samochodu, strome podjazdy, na których według przepisów można jechać nawet z prędkością  do 80 kilometrów na godzinę, całkiem pokaźne dziury, brak pobocza, zaskakująco położone progi zwalniające oraz roześmiani i wyraźnie wyluzowani kierowcy, wykonujący mijanki na milimetry - dlatego koniecznie wykupcie pełne ubezpieczenie samochodu, żeby uniknąć nieprzyjemnego zaskoczenia! My podczas swojej eskapady po bezdrożach zgubiliśmy kołpak ;)    
   Pierwszym turystycznym przystankiem okazało się drugie co do wielkości miasto Irlandii- Cork ulokowane przy ujściu rzeki Lee do Morza Celtyckiego. Ta, leżąca na południowym wybrzeżu dwustutysięczna „ aglomeracja” słynie z kilku ciekawych miejsc. Turyści odwiedzają więzienie przekształcone w muzeum, georgiański Kościół św. Anny, katedrę św. Finbara oraz bawią się na ulicy, przy której rozłożyło się ponoć 80 pubów. Atrakcji Cork ma zresztą do zaoferowania wiele, lecz w gruncie rzeczy najciekawszą rzeczą, jaką powinien tu zrobić każdy przybysz, jest zwykły spacer.
    Otoczone malowniczymi wzgórzami centrum miasta leży na wyspie położonej pomiędzy odnogami rzeki. Zarośnięte brzegi przechodzą w uporządkowane tarasy i ogrody, wąskie ulice pną się pod górę pokazując tyły malutkich domków frontem zwróconych w stronę rzeki. Uniwersytet z epoki Tudorów, kościoły, gorzelnie, stare puby z ciemnymi fasadami, resztki murów obronnych wszystko to można dostrzec podczas zwykłej przechadzki.
   Właśnie w Cork nabrałem przekonania, że, aby poznać smak Irlandii należy odrobinę poczekać, aż aromat rozwinie się niczym bukiet w dobrym winie. Samo miasto mnie nie zachwyciło – do pewnego momentu byłem odporny na jego urok, dopiero wizyta w najstarszym pubie ( wiele nosi to zaszczytne miano, lecz  tylko jeden działa nieprzerwanie od 1690 roku) w mieście i prawdopodobnie w całej Irlandii zmieniła moje podejście. Zmusiła do głębszej refleksji, że mentalnie, cywilizacyjnie daleko nam do mieszkańców Zielonej Wyspy. Mieliśmy podobną historię, przeszliśmy podobne, tragiczne doświadczenia. Wielowiekowa okupacja, bieda, głód, wynarodowienie i… w tym miejscu nasze drogi się rozchodzą. Polacy zapatrzeni w przeszłość, zwróceni wstecz, nie dostrzegają dnia dzisiejszego. Martyrologiczna przeszłość, niczym ciemne okulary, zasłania nam przyszłość, odbiera sens maksymie carpe diem. Ponury, zamknięty w sobie naród wiecznie rozpatrujący tragedie sprzed wieków, wpatrzony w martwe idee- oto jacy jesteśmy.
   Irlandczycy znają swoje dzieje, uczą się w szkole o klęsce głodu, po której została ich mniej niż połowa, jednak zamiast rozdzierać szaty, bawią się przednie. Cieszą dniem obecnym, są otwarci i ciekawi świata. Barman w pozornie zwyczajnym pubie ubrany w kraciastą koszulę nalał nam miejscowego piwa i w kilka minut byliśmy prawie na ty. Bezpretensjonalna knajpa dla „swojaków” tym był właśnie bar sprzed bez mała 400 lat. Wygodne czerwone kanapy zastąpiły drewniane ławy, jedynym świadectwem historii był nadal czynny, stary kominek. Wśród dobranych przypadkowo stołów i niezwykłych ludzi poczuliśmy się zwyczajnie – bez celebry. Nikt nam nie kazał na kolanach czcić Wielkiej Przeszłości. A piwo smakowało wybornie ( i kosztowało tyle samo, co gdzie indziej bez tak popularnego w Polsce frycowego „ dodatku za zabytek” ).

     
(Cork)

    Wieczór i noc tylko potwierdziły moje spostrzeżenia, rozochocone często mocno zawiane towarzystwo, odczuwało potrzebę fraternizacji.
- Cześć! - okraszone uśmiechem słychać ze wszystkich stron i we wszystkich językach.  I jest  to w jakiś sposób naturalne. Oczywiste. Tak samo jak dzień dobry, do widzenia, jak się masz? Zwroty całkowicie zapomniane w naszym kraju. A szkoda.
    Kolejnym punktem naszej podróży był średniowieczny zamek Blarney, położony niedaleko Cork. Ten interesujący obiekt wzniesiono w 1446 roku, a obecnie jest popularną, choć nie tanią (wstęp 12 euro) atrakcją turystyczną. Warto tu przyjechać nie tylko dla słynnego kamienia z Blarney, który ponoć obdarza pielgrzymujących doń talentem krasomówczym ( sam W. Churchill złożył na nim pocałunek z wiadomym skutkiem). 

       
(Blarney)

Zaskakująco niewielkie komnaty, strome schody, wąskie klatki schodowe, działają na wyobraźnię i stanowią odpowiedź na pytanie: dlaczego właściciele tak szybko opuścili tę warownię. Pokój pana domu miał w porywach może ze cztery metry kwadratowe, a w tak zwanej sypialni kobiet- niewielkiej salce przeznaczonej w moim mniemaniu na jedno łóżko- mieściło się 7 posłań. Na naszych oczach niejeden turysta utknął w drzwiach, bo szerokość i wysokość przejść świadczyły o tym, że dawni mieszkańcy byli mikrego wzrostu oraz lichej postury. Nad wejściem do zamku znajduje się także maleńka komnata połączona z kuchnią, w podłodze ma sporej wielkości otwór…służący do odprawiania z kwitkiem nieproszonych gości. Wrzątek łatwo studził wojownicze zamiary.
    Jednak to ogrody zamkowe są tym, co trzeba koniecznie obejrzeć. Na grządkach wypełnionych trującymi roślinami rozłożono specjalne konstrukcje chroniące ciekawskich przed spróbowaniem przypraw rodem z Harry`ego Potter`a, niedaleko wśród porośniętych bluszczem drzew rozłożył się park paproci. Sprowadzone z Nowej Zelandii wyrastają zielonymi pióropuszami z brązowych pni, przenosząc zwiedzających w zamierzchłą przeszłość Ziemi. Efekt dzikości osiągnięto poprzez sprytne wkomponowanie wodospadu, zasadzenie rozłożystych krzewów oraz mchu obrastającego kamienie, w takim miejscu można łatwo uwierzyć w irlandzkie baśnie. Tym bardziej, że obok mamy kuchnię wiedźm i schody druidów – prawdopodobnie pozostałości po zapomnianej już cywilizacji Celtów. Każdemu, kto lubi niezwykłe miejsca, mogę szczerze polecić zamek Blarney, choć ostrzegam, że jest to obiekt, w którym można i warto spędzić dzień, więc szkoda wpaść tam tylko na chwilę.

         
(Blarney)

   A skoro o druidach mowa – na wybrzeżu kawałek drogi od Blarney znajduje się Drombeg Stone Circle, tajemniczy krąg menhirów, starszy podobno od wszystkich obiektów w okolicy, bo datowany na ponad 5000 lat. Zatem zaraz po zakończeniu wizyty w XV wiecznym zamku udaliśmy się na wycieczkę wybrzeżem.
   Urokliwe zatoki z małymi miasteczkami rozłożonymi na pobliskich wzgórzach tylko utrwaliły nas w przekonaniu, że autostrady to samo zło. Drogi lokalne wijące się brzegiem morza prowadziły nas wśród gospodarstw - zdumiewała mnie liczba hodowanych koni, przy bardzo wielu domach pasły się wierzchowce, kuce lub osiołki. Podobno dla Irlandczyków wyścigi konne to obok golfa i hurlingu sport narodowy. Dopiero w trakcie tej podróży uświadomiliśmy sobie, jak niewielu mieszkańców naprawdę ma Irlandia.
   Na południu zaskakuje przybysza wypieranie angielskiego przez język irlandzki. Często, w przeciwieństwie do centrum kraju, miejscowości noszą tylko jedną nazwę zapisaną w sposób tradycyjny po celtycku ( iryjsku). Taka sytuacja jest najlepszym dowodem na to, że próby odrodzenia swego czasu niemal zapomnianego języka przynoszą wymierny skutek, choć prywatnie uważam je za bezcelowe. W epoce uniwersalnej dominacji  angielskiego reaktywacja trudnego języka dawnych Iryjczyków z góry skazana jest na porażkę, ale być może się mylę.
    W trakcie podróży przez wybrzeże natknęliśmy się na pierwszy z niezwykłych cmentarzy w Timoleague Franciscan Friary . I może była to zasługa zachodu słońca, nadciągającego mroku, może klimatu budowli położonej nad zatoką na niewielkim wzgórzu lub stada czarnych ptaków gniazdujących w opuszczonych ruinach opactwa, może wszystkie te czynniki naraz, w każdym razie znaleźliśmy się w miejscu tyleż magicznym co niesamowitym. Stare groby marynarzy spoczywały w ciszy zachodu pośród kolumn kaplicy, z której pozostały wyłącznie wyniosłe ściany. Chyba dobrze, że nie byłem tu sam, moi towarzysze zauroczeni atmosferą, snuli się wśród milczących mogił i ginących w mroku murów. Żadne zdjęcia nie oddadzą nastroju ponurego opactwa. Z drugiej strony właśnie dla takich chwil, warto zagubić się gdzieś po drodze, porzucić utarte trakty.
     Zachód słońca oznaczał rychłe nadejście nocy, więc do kręgu trafiliśmy bardzo późno. Szukanie trasy przypominało jazdę po omacku – Irlandczycy nie bardzo dbają o ułatwienie dostępu do swoich zabytków. Po drodze nie było prawie  żadnych oznaczeń, krąg usytuowany w szczerym polu był jednak dostępny przez całą dobę. Wejścia strzegła niewielka bramka… i to już wszystko, co mogę o tym miejscu opowiedzieć. Każdy powinien choć raz w czasie pełni odwiedzić krąg druidzki, stanąć wśród menhirów i czekać, aż księżyc wyjdzie zza chmur.


                       
             (Drombeg Stone Circle)

   Bo jak już wcześniej mówiłem, każdy znajdzie coś dla siebie w krainie Faerie….   

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz