Przygody w Krainie Faerie
Część 1
Czyli poszukiwania czas zacząć
Właściwie
w Irlandii nie ma już elfów, wróżek, leprechaun`ów oraz banshee.
Część z nich została ucywilizowana, cześć zaprzęgnięta w tryby komercji.
Pozostałe, na poły zapomniane, odeszły z idealnie przystrzyżonych ogródków lub
uciekły z zaoranych pól. Jednak nie wszystkie...
Przed obchodami święta patrona Irlandii, Patryka,
ponoć budzi się ukryte licho i buszuje. Pomny na wpół zapomnianych legend poleciałem
za morze, by poszukać swojej Irlandii. Znalazłem ją- co było do przewidzenia –
nieco na uboczu popularnych traktów, z dala od hord turystów i nigdy niezasypiajacych
centrów miast. Ale zacznijmy od początku:
Pierwszym
przystankiem na naszej drodze, wręcz kamieniem milowym, okazała się
wypożyczalnia samochodów. Wbrew powszechnym opiniom, które głoszą, że tylko
szaleńcy próbują swoich sił w ruchu lewostronnym, zamiana stron tak naprawdę okazuje
się strachem na wróble. W kraju, gdzie kierowcy na wiejskich drogach nadal
witają się jak starzy znajomi, tolerancja
dla błędów żółtodziobów jest niemal nieograniczona. Życzliwość i wyrozumiałość
Irlandczyków pozwalają okiełznać panikę zanim w ogóle podniesie łeb, szkoda
tylko, że samochody nie są odpowiednio oznakowane i dość trudno rozpoznać jest przybysza
z kontynentu. Ceny w wypożyczalniach są wysokie, deklarowane na stronach kwoty trzeba
pomnożyć co najmniej kilka razy. Nam w promocji internetowej zaproponowano cenę
wynajmu 80 euro, która przy ladzie wzrosła do prawie 400. Oczywiście, część z
tej kwoty zostanie zwrócona, ale jednak z takim przebiciem na starcie należy
się liczyć. Później pozostaje już tylko zająć miejsce w samochodzie i dać się
poprowadzić znakom, starając się zlekceważyć nachalne odczucie, że wszyscy jadą
z nami na czołowe zderzenie ( szczególnie w nocy jest to wyjątkowo trudne).
(Cork)
Autostrady i drogi szybkiego ruchu są
świetnie oznakowane, gorzej jest z lokalnymi duktami. Tam czeka was wiele
niespodzianek: mijanki na szosie szerokości jednego samochodu, strome podjazdy,
na których według przepisów można jechać nawet z prędkością do 80 kilometrów na
godzinę, całkiem pokaźne dziury, brak pobocza, zaskakująco położone progi
zwalniające oraz roześmiani i wyraźnie wyluzowani kierowcy, wykonujący mijanki
na milimetry - dlatego koniecznie wykupcie pełne ubezpieczenie samochodu, żeby
uniknąć nieprzyjemnego zaskoczenia! My podczas swojej eskapady po bezdrożach
zgubiliśmy kołpak ;)
Pierwszym turystycznym przystankiem okazało
się drugie co do wielkości miasto Irlandii- Cork ulokowane
przy ujściu rzeki Lee do Morza
Celtyckiego. Ta, leżąca na południowym wybrzeżu dwustutysięczna
„ aglomeracja” słynie z kilku ciekawych miejsc. Turyści odwiedzają więzienie
przekształcone w muzeum, georgiański Kościół św. Anny, katedrę św. Finbara oraz bawią się na ulicy, przy której rozłożyło się ponoć 80 pubów. Atrakcji
Cork ma zresztą do zaoferowania wiele, lecz w gruncie rzeczy najciekawszą
rzeczą, jaką powinien tu zrobić każdy przybysz, jest zwykły spacer.
Otoczone malowniczymi wzgórzami centrum
miasta leży na wyspie położonej pomiędzy odnogami rzeki. Zarośnięte brzegi
przechodzą w uporządkowane tarasy i ogrody, wąskie ulice pną się pod górę
pokazując tyły malutkich domków frontem zwróconych w stronę rzeki. Uniwersytet
z epoki Tudorów, kościoły, gorzelnie, stare puby z ciemnymi fasadami, resztki
murów obronnych wszystko to można dostrzec podczas zwykłej przechadzki.
Właśnie w Cork nabrałem przekonania, że, aby
poznać smak Irlandii należy odrobinę poczekać, aż aromat rozwinie się niczym
bukiet w dobrym winie. Samo miasto mnie nie zachwyciło – do pewnego momentu
byłem odporny na jego urok, dopiero wizyta w najstarszym pubie ( wiele nosi to
zaszczytne miano, lecz tylko jeden
działa nieprzerwanie od 1690 roku) w mieście i prawdopodobnie w całej Irlandii zmieniła
moje podejście. Zmusiła do głębszej refleksji, że mentalnie, cywilizacyjnie
daleko nam do mieszkańców Zielonej Wyspy. Mieliśmy podobną historię,
przeszliśmy podobne, tragiczne doświadczenia. Wielowiekowa okupacja, bieda,
głód, wynarodowienie i… w tym miejscu nasze drogi się rozchodzą. Polacy
zapatrzeni w przeszłość, zwróceni wstecz, nie dostrzegają dnia dzisiejszego.
Martyrologiczna przeszłość, niczym ciemne okulary, zasłania nam przyszłość,
odbiera sens maksymie carpe diem. Ponury, zamknięty w sobie naród wiecznie
rozpatrujący tragedie sprzed wieków, wpatrzony w martwe idee- oto jacy
jesteśmy.
Irlandczycy znają swoje dzieje, uczą się w
szkole o klęsce głodu, po której została ich mniej niż połowa, jednak zamiast
rozdzierać szaty, bawią się przednie. Cieszą dniem obecnym, są otwarci i
ciekawi świata. Barman w pozornie zwyczajnym pubie ubrany w kraciastą koszulę
nalał nam miejscowego piwa i w kilka minut byliśmy prawie na ty.
Bezpretensjonalna knajpa dla „swojaków” tym był właśnie bar sprzed bez mała 400
lat. Wygodne czerwone kanapy zastąpiły drewniane ławy, jedynym świadectwem
historii był nadal czynny, stary kominek. Wśród dobranych przypadkowo stołów i
niezwykłych ludzi poczuliśmy się zwyczajnie – bez celebry. Nikt nam nie kazał
na kolanach czcić Wielkiej Przeszłości. A piwo smakowało wybornie ( i
kosztowało tyle samo, co gdzie indziej bez tak popularnego w Polsce frycowego „
dodatku za zabytek” ).
(Cork)
Wieczór i noc tylko potwierdziły moje
spostrzeżenia, rozochocone często mocno zawiane towarzystwo, odczuwało potrzebę
fraternizacji.
- Cześć! - okraszone uśmiechem
słychać ze wszystkich stron i we wszystkich językach. I jest
to w jakiś sposób naturalne. Oczywiste. Tak samo jak dzień dobry, do
widzenia, jak się masz? Zwroty całkowicie zapomniane w naszym kraju. A szkoda.
Kolejnym punktem naszej podróży był
średniowieczny zamek Blarney, położony niedaleko Cork. Ten interesujący obiekt wzniesiono w 1446 roku, a obecnie jest popularną, choć nie tanią (wstęp 12 euro) atrakcją
turystyczną. Warto tu przyjechać nie tylko dla słynnego kamienia z Blarney, który ponoć obdarza pielgrzymujących
doń talentem krasomówczym ( sam W. Churchill złożył na nim pocałunek z
wiadomym skutkiem).
(Blarney)
Zaskakująco niewielkie komnaty, strome schody, wąskie
klatki schodowe, działają na wyobraźnię i stanowią odpowiedź na pytanie:
dlaczego właściciele tak szybko opuścili tę warownię. Pokój pana domu miał w
porywach może ze cztery metry kwadratowe, a w tak zwanej sypialni kobiet-
niewielkiej salce przeznaczonej w moim mniemaniu na jedno łóżko- mieściło się 7
posłań. Na naszych oczach niejeden turysta utknął w drzwiach, bo szerokość i
wysokość przejść świadczyły o tym, że dawni mieszkańcy byli mikrego wzrostu oraz
lichej postury. Nad wejściem do zamku znajduje się także maleńka komnata
połączona z kuchnią, w podłodze ma sporej wielkości otwór…służący do
odprawiania z kwitkiem nieproszonych gości. Wrzątek łatwo studził wojownicze
zamiary.
Jednak
to ogrody zamkowe są tym, co trzeba koniecznie obejrzeć. Na grządkach
wypełnionych trującymi roślinami rozłożono specjalne konstrukcje chroniące
ciekawskich przed spróbowaniem przypraw rodem z Harry`ego Potter`a, niedaleko wśród
porośniętych bluszczem drzew rozłożył się park paproci. Sprowadzone z Nowej
Zelandii wyrastają zielonymi pióropuszami z brązowych pni, przenosząc
zwiedzających w zamierzchłą przeszłość Ziemi. Efekt dzikości osiągnięto poprzez
sprytne wkomponowanie wodospadu, zasadzenie rozłożystych krzewów oraz mchu obrastającego
kamienie, w takim miejscu można łatwo uwierzyć w irlandzkie baśnie. Tym
bardziej, że obok mamy kuchnię wiedźm i schody druidów – prawdopodobnie
pozostałości po zapomnianej już cywilizacji Celtów. Każdemu, kto lubi niezwykłe
miejsca, mogę szczerze polecić zamek Blarney, choć ostrzegam, że jest to
obiekt, w którym można i warto spędzić dzień, więc szkoda wpaść tam tylko na
chwilę.
(Blarney)
A skoro o druidach mowa – na wybrzeżu kawałek
drogi od Blarney znajduje się Drombeg Stone Circle, tajemniczy krąg menhirów,
starszy podobno od wszystkich obiektów w okolicy, bo datowany na ponad 5000
lat. Zatem zaraz po zakończeniu wizyty w XV wiecznym zamku udaliśmy się na
wycieczkę wybrzeżem.
Urokliwe zatoki z małymi miasteczkami
rozłożonymi na pobliskich wzgórzach tylko utrwaliły nas w przekonaniu, że
autostrady to samo zło. Drogi lokalne wijące się brzegiem morza prowadziły nas
wśród gospodarstw - zdumiewała mnie liczba hodowanych koni, przy bardzo wielu
domach pasły się wierzchowce, kuce lub osiołki. Podobno dla Irlandczyków
wyścigi konne to obok golfa i hurlingu sport narodowy. Dopiero w trakcie tej
podróży uświadomiliśmy sobie, jak niewielu mieszkańców naprawdę ma Irlandia.
Na południu zaskakuje przybysza wypieranie
angielskiego przez język irlandzki. Często, w przeciwieństwie do centrum kraju,
miejscowości noszą tylko jedną nazwę zapisaną w sposób tradycyjny po celtycku (
iryjsku). Taka sytuacja jest najlepszym dowodem na to, że próby odrodzenia swego
czasu niemal zapomnianego języka przynoszą wymierny skutek, choć prywatnie
uważam je za bezcelowe. W epoce uniwersalnej dominacji angielskiego reaktywacja trudnego języka
dawnych Iryjczyków
z góry skazana jest na porażkę, ale być może się mylę.
W
trakcie podróży przez wybrzeże natknęliśmy się na pierwszy z niezwykłych
cmentarzy w Timoleague Franciscan Friary . I może była to zasługa zachodu
słońca, nadciągającego mroku, może klimatu budowli położonej nad zatoką na niewielkim
wzgórzu lub stada czarnych ptaków gniazdujących w opuszczonych ruinach opactwa,
może wszystkie te czynniki naraz, w każdym razie znaleźliśmy się w miejscu
tyleż magicznym co niesamowitym. Stare groby marynarzy spoczywały w ciszy
zachodu pośród kolumn kaplicy, z której pozostały wyłącznie wyniosłe ściany. Chyba
dobrze, że nie byłem tu sam, moi towarzysze zauroczeni atmosferą, snuli się
wśród milczących mogił i ginących w mroku murów. Żadne zdjęcia nie oddadzą
nastroju ponurego opactwa. Z drugiej strony właśnie dla takich chwil, warto zagubić
się gdzieś po drodze, porzucić utarte trakty.
Zachód słońca oznaczał rychłe nadejście nocy, więc
do kręgu trafiliśmy bardzo późno. Szukanie trasy przypominało jazdę po omacku –
Irlandczycy nie bardzo dbają o ułatwienie dostępu do swoich zabytków. Po drodze
nie było prawie żadnych oznaczeń, krąg
usytuowany w szczerym polu był jednak dostępny przez całą dobę. Wejścia strzegła
niewielka bramka… i to już wszystko, co mogę o tym miejscu opowiedzieć. Każdy
powinien choć raz w czasie pełni odwiedzić krąg druidzki, stanąć wśród menhirów
i czekać, aż księżyc wyjdzie zza chmur.
(Drombeg Stone Circle)
Bo jak już wcześniej mówiłem, każdy znajdzie
coś dla siebie w krainie Faerie….
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz