Przygody
w Krainie Faerie
Część 2
Czyli sceptyk na paradzie
W którymś z filmów usłyszałem zdanie, że
tylko Irlandczycy mogli zrobić tak radosne święto z okazji bynajmniej nie
narodzin, lecz śmierci swojego ulubionego świętego. Słynna parada w Dublinie to
stosunkowo młoda tradycja, której przyświeca hasło ‘W tym dniu wszyscy jesteśmy
Irlandczykami”. I tak właśnie jest.
Nie ukrywam, że pojechałem na paradę z
mieszanymi uczuciami. Obliczone na efekt, populistyczno - komercyjne obchody
kojarzyły mi się nieco tandetnie, jednak - jak zwykle w odniesieniu do wielu
rzeczy z Zielonej Wyspy – pomyliłem się srodze. Na ulicach prowadzących do O`Connell Street wszędzie i niepodzielnie panowała zieleń. Ludzie z
włosami w palecie chyba wszystkich odcieni trawy, w kubraczkach, ogromnych
czapkach, z rudymi warkoczami, trójkolorowymi rzęsami w kolorze flagi oraz z odmienianymi
na wszystkie sposoby symbolami: koniczyną ( shamrock) i harfą szli- niektórzy tańcząc, inni podskakując,
jeszcze inni z okrzykami na ustach - w stronę miejsca zbiórek. Tu uwaga,
jeśli naprawdę chcecie zobaczyć paradę
musicie się uzbroić w cierpliwość, tłum gromadzi się już od 10, choć przemarsz
jest wyznaczony na 12 ( zazwyczaj mają kilkuminutową obsuwę ). Dla tych, co
zaspali, są telebimy rozstawione wzdłuż ulicy, ale to przecież żadna frajda
widzieć paradę na ekranie. Nam się udało, jak ślepej kurze ziarno, ustawiliśmy
się na miejscu, skąd wyruszali defilujący, „niegrzeczny”, lecz podochocony tłum
zerwał zasłony i oto naszym oczom ukazała się parada w całej krasie, wcześniej
nieciekawe miejsce okazało się niemal VIP `owskie.
Wtedy ruszyli. Na czele święty Patryk, mocno
wyluzowany młodzian, wymachujący pastorałem nie musiał zmuszać widzów do
entuzjastycznych okrzyków. Na przemarszu
skromnego oddziału straży pożarnej, przejazdu burmistrza oraz
organizatora zakończyła się część oficjalna. Reszta była już zabawą.
Wszyscy, którzy kiedykolwiek organizowali pokazy,
wiedzą najlepiej, że najcięższą pracę trzeba wykonać w celu pokazania, jak
niewiele wysiłku kosztowało przygotowanie całości. Swoboda i niewymuszony luz
są w takich przypadkach najtrudniejsze
do osiągnięcia, tymczasem organizatorzy parady w tej dziedzinie osiągnęli
mistrzostwo. Bawiliśmy się wszyscy: my po jednej stronie barierek, obserwujący
paradę i jej uczestnicy. Uśmiechnięci uczniowie elitarnych szkół kiwali do nas,
jednocześnie grając najnowsze przeboje muzyki pop. Grupy teatralne przedstawiały
fragmenty historii kraju, szaleni Wikingowie na jelenio-koniach próbowali
porwać ładne dziewczyny z ulicy.
Żywiołowo, bez zadęcia, ale z rozmachem i błyskiem. Jednym słowem warto
poświęcić dwie godziny - tylko ! – żeby to zobaczyć.
Parada nie jest ( i w niczym nie przypomina)
naszych drętwych pochodów pierwszomajowych, jest raczej pokazem umiejętności,
pomysłowości i talentów występujących w niej ludzi. W małych miasteczkach, na
wsiach cementuje więzi społeczne, służy do pochwalenia się osiągnięciami. Jest
swojska i przypomina raczej festyn. Wszystkim, którzy w przyszłości wybiorą się
na paradę, życzę jednego – pogody i to bynajmniej nie irlandzkiej.
Tradycyjnie po paradzie należy wychylić szklanicę whiskey ( tak nazywają
ją Irlandczycy ) zwaną dzbanem Patryka, ale akurat ten element sobie
darowaliśmy, ponieważ wcześniej skusił nas darmowy wstęp do Trinity College czyli
Kolegium Trójcy Świętej uczelni założonej w XVI wieku przez królową Elżbietę I. Na parterze muzeum mieści się
ekspozycja poświęcona bezcennej księdze z Kells ( szczerze polecam film
animowany The Secret of Kells, w którym
pojawiają się elementy dekoracji występujące w oryginalnym woluminie). Zręczność i
kunszt średniowiecznych iluminatorów są zdumiewające, robią niezwykłe wrażenie nawet po stuleciach. Karty
księgi emanują zaklętym światłem złoceń, czarują niezwykłym zastosowaniem
celtyckich wzorów oraz zdobień, urzekają artyzmem wykonania. W Wikipedii przeczytałem
ciekawą informację, otóż autor księgi pomylił się w ewangelii wg św. Mateusza: ustęp
„powinien brzmieć: Nie przyszedłem przynieść pokoju, ale miecz.
Jednak zamiast słowa "gladium" oznaczającego "miecz", w Księdze
z Kells widnieje słowo "gaudium" czyli "radość". Cały
fragment obecny w księdze znaczyłby więc: Nie przyszedłem przynieść pokoju,
ale radość.” Ot, cała Irlandia!
Wieczorem
jednogłośnie postanowiliśmy wrócić na szlak wyznaczony przez tradycję.
Ruszyliśmy w przystrojone na zielono miasto.
Obiektywnie trzeba przyznać, że Dublin nie
jest pocztówkowo łady, choć ma wiele uroku, a jego wielką zaletą jest
bezpretensjonalność. Nie udaje Nowego Yorku czy Londynu, jest po prostu sobą.
Dzielnice georgiańskich oraz wiktoriańskich kamienic sąsiadują z nowoczesnym
centrum, gdzie na szczęście nawet ze świecą nie znajdziemy niebosiężnych wieżowców. Jest natomiast wiele
klimatycznych zakamarków, liczne parki i zaklęte w czasie ogrody. A w dniu 17
marca wybrane budynki zostają dodatkowo oświetlone na zielono.
Oczywiście odwiedziliśmy dwa najważniejsze
kościoły - Christ Church oraz st. Patrick’s Cathedral,
jednak to nie martwa architektura tworzy Dublin, lecz żywi ludzie. Kto nie
odwiedził Temple Bar, wąskich uliczek pełnych restauracji, pubów i kawiarń, ten
nie poznał prawdziwego smaku stolicy Irlandii. Nawet mnie przerósł widok
międzynarodowej imprezy, która opuściła bezpieczne mury i wyniosła się wprost
na ulicę. Setki jeśli nie tysiące ludzi w przekroju wiekowym od 18 do 80 bawiło
się przy bynajmniej nie zielonym piwie. Ulica się klei, puszki, butelki
poniewierają się wszędzie. Policjanci, darzeni skądinąd wielkim szacunkiem,
stoją sobie na środku skrzyżowania, zupełnie nie zwracając uwagi na bawiący się
tłum.
Powitania,
miłe zaczepki, próby nawiązania znajomości – mam wrażenie, że z biegiem czasu
wszyscy będą się tu znali przynajmniej z imienia. Ktoś tańczy, ktoś śpiewa,
ktoś próbuje grać na butelkach. I nagle otwiera się okno ponad tłumem szczelnie
wypełniającym ulicę. Lokator apartamentu w samym środku tego „piekła”, grubo po
północy nie strofuje szaleńców, lecz staje na parapecie i zaczyna grać na
trąbce. Oto Temple Bar. Otwarta impreza dla wszystkich.
Na drugi dzień postanowiliśmy odpocząć od
pulsującej, zakaźnej energii miasta oraz lekkiego kaca i znaleźć sobie ciche
miejsce na śniadanie. Tak trafiliśmy do Howth, portu na północnym wybrzeżu Howth Head 15 kilometrów od
Dublina. Stąd rozciąga się zupełnie niesamowity widok na samotną wyspę Ireland's
Eye i zatokę Dublińską.
Chmury
wędrujące po zielonych pastwiskach bezludnej wyspy uważam za jeden z tych
magicznych obrazów, które chciałoby się zachować w pamięci na zawsze.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz