Szukaj na tym blogu

wtorek, 22 kwietnia 2014

Przygody w Krainie Faerie

Część 2 
Czyli sceptyk na paradzie

   W którymś z filmów usłyszałem zdanie, że tylko Irlandczycy mogli zrobić tak radosne święto z okazji bynajmniej nie narodzin, lecz śmierci swojego ulubionego świętego. Słynna parada w Dublinie to stosunkowo młoda tradycja, której przyświeca hasło ‘W tym dniu wszyscy jesteśmy Irlandczykami”. I tak właśnie jest.


 Nie ukrywam, że pojechałem na paradę z mieszanymi uczuciami. Obliczone na efekt, populistyczno - komercyjne obchody kojarzyły mi się nieco tandetnie, jednak - jak zwykle w odniesieniu do wielu rzeczy z Zielonej Wyspy – pomyliłem się srodze. Na ulicach prowadzących do O`Connell Street wszędzie i niepodzielnie panowała zieleń. Ludzie z włosami w palecie chyba wszystkich odcieni trawy, w kubraczkach, ogromnych czapkach, z rudymi warkoczami, trójkolorowymi rzęsami w kolorze flagi oraz z odmienianymi na wszystkie sposoby symbolami: koniczyną ( shamrock) i harfą szli- niektórzy tańcząc, inni podskakując, jeszcze inni z okrzykami na ustach - w stronę miejsca zbiórek. Tu uwaga, jeśli  naprawdę chcecie zobaczyć paradę musicie się uzbroić w cierpliwość, tłum gromadzi się już od 10, choć przemarsz jest wyznaczony na 12 ( zazwyczaj mają kilkuminutową obsuwę ). Dla tych, co zaspali, są telebimy rozstawione wzdłuż ulicy, ale to przecież żadna frajda widzieć paradę na ekranie. Nam się udało, jak ślepej kurze ziarno, ustawiliśmy się na miejscu, skąd wyruszali defilujący, „niegrzeczny”, lecz podochocony tłum zerwał zasłony i oto naszym oczom ukazała się parada w całej krasie, wcześniej nieciekawe miejsce okazało się niemal VIP `owskie.
  Wtedy ruszyli. Na czele święty Patryk, mocno wyluzowany młodzian, wymachujący pastorałem nie musiał zmuszać widzów do entuzjastycznych okrzyków. Na przemarszu  skromnego oddziału straży pożarnej, przejazdu burmistrza oraz organizatora zakończyła się część oficjalna. Reszta była już zabawą.


  Wszyscy, którzy kiedykolwiek organizowali pokazy, wiedzą najlepiej, że najcięższą pracę trzeba wykonać w celu pokazania, jak niewiele wysiłku kosztowało przygotowanie całości. Swoboda i niewymuszony luz są  w takich przypadkach najtrudniejsze do osiągnięcia, tymczasem organizatorzy parady w tej dziedzinie osiągnęli mistrzostwo. Bawiliśmy się wszyscy: my po jednej stronie barierek, obserwujący paradę i jej uczestnicy. Uśmiechnięci uczniowie elitarnych szkół kiwali do nas, jednocześnie grając najnowsze przeboje muzyki pop. Grupy teatralne przedstawiały fragmenty historii kraju, szaleni Wikingowie na jelenio-koniach próbowali porwać ładne dziewczyny z ulicy.  Żywiołowo, bez zadęcia, ale z rozmachem i błyskiem. Jednym słowem warto poświęcić dwie godziny - tylko ! – żeby to zobaczyć.
   Parada nie jest ( i w niczym nie przypomina) naszych drętwych pochodów pierwszomajowych, jest raczej pokazem umiejętności, pomysłowości i talentów występujących w niej ludzi. W małych miasteczkach, na wsiach cementuje więzi społeczne, służy do pochwalenia się osiągnięciami. Jest swojska i przypomina raczej festyn. Wszystkim, którzy w przyszłości wybiorą się na paradę, życzę jednego – pogody i to bynajmniej nie irlandzkiej.
  Tradycyjnie po paradzie należy wychylić szklanicę whiskey ( tak nazywają ją Irlandczycy ) zwaną dzbanem Patryka, ale akurat ten element sobie darowaliśmy, ponieważ wcześniej skusił nas darmowy wstęp do Trinity College czyli Kolegium Trójcy Świętej uczelni założonej w XVI wieku przez królową Elżbietę I. Na parterze muzeum mieści się ekspozycja poświęcona bezcennej księdze z Kells ( szczerze polecam film animowany The Secret of Kells, w którym pojawiają się elementy dekoracji występujące w oryginalnym woluminie). Zręczność i kunszt średniowiecznych iluminatorów są zdumiewające, robią niezwykłe wrażenie nawet po stuleciach. Karty księgi emanują zaklętym światłem złoceń, czarują niezwykłym zastosowaniem celtyckich wzorów oraz zdobień, urzekają artyzmem wykonania. W Wikipedii przeczytałem ciekawą informację, otóż autor księgi pomylił się w ewangelii wg św. Mateusza: ustęp „powinien brzmieć: Nie przyszedłem przynieść pokoju, ale miecz. Jednak zamiast słowa "gladium" oznaczającego "miecz", w Księdze z Kells widnieje słowo "gaudium" czyli "radość". Cały fragment obecny w księdze znaczyłby więc: Nie przyszedłem przynieść pokoju, ale radość.” Ot, cała Irlandia! 


   Wieczorem jednogłośnie postanowiliśmy wrócić na szlak wyznaczony przez tradycję. Ruszyliśmy w przystrojone na zielono miasto.
   Obiektywnie trzeba przyznać, że Dublin nie jest pocztówkowo łady, choć ma wiele uroku, a jego wielką zaletą jest bezpretensjonalność. Nie udaje Nowego Yorku czy Londynu, jest po prostu sobą. Dzielnice georgiańskich oraz wiktoriańskich kamienic sąsiadują z nowoczesnym centrum, gdzie na szczęście nawet ze świecą nie znajdziemy niebosiężnych wieżowców. Jest natomiast wiele klimatycznych zakamarków, liczne parki i zaklęte w czasie ogrody. A w dniu 17 marca wybrane budynki zostają dodatkowo oświetlone na zielono.


     Oczywiście odwiedziliśmy dwa najważniejsze kościoły - Christ Church oraz st. Patrick’s Cathedral, jednak to nie martwa architektura tworzy Dublin, lecz żywi ludzie. Kto nie odwiedził Temple Bar, wąskich uliczek pełnych restauracji, pubów i kawiarń, ten nie poznał prawdziwego smaku stolicy Irlandii. Nawet mnie przerósł widok międzynarodowej imprezy, która opuściła bezpieczne mury i wyniosła się wprost na ulicę. Setki jeśli nie tysiące ludzi w przekroju wiekowym od 18 do 80 bawiło się przy bynajmniej nie zielonym piwie. Ulica się klei, puszki, butelki poniewierają się wszędzie. Policjanci, darzeni skądinąd wielkim szacunkiem, stoją sobie na środku skrzyżowania, zupełnie nie zwracając uwagi na bawiący się tłum.


   Powitania, miłe zaczepki, próby nawiązania znajomości – mam wrażenie, że z biegiem czasu wszyscy będą się tu znali przynajmniej z imienia. Ktoś tańczy, ktoś śpiewa, ktoś próbuje grać na butelkach. I nagle otwiera się okno ponad tłumem szczelnie wypełniającym ulicę. Lokator apartamentu w samym środku tego „piekła”, grubo po północy nie strofuje szaleńców, lecz staje na parapecie i zaczyna grać na trąbce. Oto Temple Bar. Otwarta impreza dla wszystkich.      


   Na drugi dzień postanowiliśmy odpocząć od pulsującej, zakaźnej energii miasta oraz lekkiego kaca i znaleźć sobie ciche miejsce na śniadanie. Tak trafiliśmy do Howth, portu na północnym wybrzeżu Howth Head 15 kilometrów od Dublina. Stąd rozciąga się zupełnie niesamowity widok na samotną wyspę Ireland's Eye i zatokę Dublińską.



  Chmury wędrujące po zielonych pastwiskach bezludnej wyspy uważam za jeden z tych magicznych obrazów, które chciałoby się zachować w pamięci na zawsze. 




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz