Szukaj na tym blogu

niedziela, 27 kwietnia 2014

Przygody w Krainie Faerie
Część 3  
Ostępy i wrzosowiska



    Po nocnych szaleństwach Temple Bar i zgiełku wielkiego miasta, potrzebowaliśmy ciszy i spokoju. Rzut oka na mapę przekonał nas, że obie te rzeczy są o krok, niemal na wyciagnięcie ręki. Góry Wicklow oto odpowiedź na wszystkie nasze oczekiwania. Fani serialu Vikings znajdą tu znajome plenery, a spragnieni wrażeń turyści odnajdą naprawdę magiczne miejsca. Takie jak …Hollywood, maleńkie miasteczko na drodze do Glendalough. Na malowniczym wzgórzu ustawiono mniejszą wersje napisu z Los Angeles, ale trudno się nie uśmiechnąć na widok pasących się pod nim owiec. Dalej droga prowadzi nas średniowiecznym szlakiem pielgrzymkowym, którego celem jest Glendalough, dawny klasztor założony przez świętego Kewina ( patrona kosów i całej diecezji z Dublinem włącznie).


   Wśród gór bez drzew, surowych osuwisk, nad rwącymi strumieniami co rusz natykamy się na  tajemnicze ruiny. Może to kolejne kaplice, może porzucone osiedla gotowe przyjąć następnych pokutników. Przewodniki o nich milczą, pozbawione opisów, wskazówek, jakichkolwiek strzępków informacji, zapomniane mury strzegą swoich sekretów od 800 lat. Wśród nich ukrywa się niezwykły kamień – ogromny głaz przecięty równo w połowie. Powstała szczelina wyznacza kierunek do następnego postoju na szlaku. Czy to przypadkowa formacja skalna, czy raczej dzieło człowieka? Któż to może wiedzieć…
   Otwierają się pola do domysłów i poszukiwań prowadzące głęboko w przeszłość, bo to  kraina zagadek, w której najczęściej słyszanym określeniem jest – prawdopodobnie…


  Samo Glendalough jest położone w przepięknym miejscu, na malowniczym wzgórzu górującym nad niewielką rzeką Poulanass. Trudno uwierzyć, że właśnie ten mały strumyk, spływając do doliny, stworzył niewielką deltę, która rozdzielając się, zasila dwa jeziora: Lower Lake i Upper Lake. W tym miejscu powstała w roku 1111 bogata diecezja, lecz po burzliwej historii, pozostały z niej tylko ruiny. Z bliska można obejrzeć typową dla XII wiecznych klasztorów okrągłą wieżę ( żadna z nich – a wiedzieliśmy wiele – nie miała drzwi. Taki psikus !), katedrę czyli największy z budynków Glendalough, romański dom księży
( ponoć zrekonstruowany), kościół św. Kevina, kościół św. Kierana, kościół Maryi, Naszej Pani oraz kościół Trójcy Świętej. Sporo, jak na niewielką w gruncie rzeczy osadę praktycznie zagospodarowaną przez mieszkańców na cmentarz.


    Szlak pieszy prowadzi turystów w stronę pięknych i czystych jezior ukrytych wśród zalesionych wzgórz. Nad Upper Lake można podziwiać ruiny opuszczonej kopalni ołowiu i kolejne zabudowania klasztorne z celą świętego Kewina.
    Najlepiej, by dotrzeć nad wodę, wybrać szlak zielony, wygodną, asfaltową ścieżkę prowadzącą skrajem charakterystycznego dla tego regionu Irlandii lasu. Porośnięte bluszczem drzewa ( w większości dęby), omszałe kamienie, rzadkie zarośla tworzą niezwykły klimat dla tej stanowczo zbyt krótkiej przechadzki.     
   Glendalough opuszczaliśmy z żalem, żeby odwiedzić drugi jeden z najbardziej imponujących wodospadów Irlandii - Glenmacnass Waterfall. Widok z drogi robi spore wrażenie, bo głęboka dolina jest z jednej strony zamknięta skałami, z których spływa woda, poniżej zaś rozłożyły się liczne pastwiska, gdzie owce ryzykantki wspinają się na strome ściany, lekce sobie ważąc wysokość.        
   Na miejscu przeżyliśmy nasze pierwsze w tym dniu ( nieprzyjemne ) zaskoczenie - niewątpliwie urokliwy wodospad, a właściwie kaskada leży na gruntach prywatnych, o czym informują rozliczne tabliczki. I z tego też powodu nie dane nam było zobaczyć, z kolei największego wodospadu Irlandii - nie zdążyliśmy bowiem przed zamknięciem. Właściciele ogrodzili teren, wyznaczyli cenę i godziny, w których można go zwiedzać. Smutne... 
  Właściwie na Zielonej Wyspie nie ma już dzikich, pustych miejsc, tabliczki „private property” „no entrance!” są wszędzie. Zamyka się nimi dostęp do zamków, ruin, tras widokowych. Miejsca, które są lub powinny być dziedzictwem całego narodu, stają się niedostępne, jako prywatna własność istnieją wyłącznie, by generować zysk. Pewnie dlatego elfy na dobre opuściły Krainę Faerie.


   Z Glendalough udaliśmy się na wybrzeże do irlandzkiego Sopotu – Bray. Sama droga wśród kompletnie pustych, zarośniętych wrzosami wzgórz robi wrażenie. Nie ma tu wsi ani nawet pojedynczych domów, pozbawione drzew zbocza ponoć przez cały rok zmieniają tylko odcienie brązu. I wieje. Położone relatywnie wysoko i w bezpośrednim sąsiedztwie morza Wicklow narażone jest na działanie częstych w tym miejscu wiatrów, które w moim skromnym mniemaniu, momentami przeradzają się w tornada lub huragany. Jednym słowem prawdziwe Wichrowe Wzgórza.


   Bray w przeciwieństwie do Howth nie zrobiło na nas wrażenia. Wiktoriańskie domy rozłożone na nadmorskiej promenadzie wydawały się do siebie bardzo podobne, a spacer krótką, kamienistą plażą w niczym nie przypominał spacerów nad brzegiem Bałtyku. Tym bardziej, że morze w tym miejscu w ogóle nie „pachnie”. Charakterystyczny dla naszego akwenu, choć nieco kontrowersyjny „aromat” podobno jest wyznacznikiem wysokiego stężenia jodu w powietrzu. Nawet muszle i kamienie potrafią przesiąknąć tym lekko rybim zapachem, tymczasem w Bray nie czułem nic, czyżby wcale nie było tu jodu? Na pewno natomiast występuje tu skażenie promieniotwórcze, ponieważ Morze Irlandzkie było przez pewien czas traktowane jako śmietnik dla odpadów radioaktywnych z angielskiej elektrowni atomowej …
     Mimo wszystko warto zawadzić o tę część wybrzeża choćby po to, żeby zobaczyć miejsce jednej z najpoważniejszych katastrof kolejowych. W 1867 na uszkodzonym wiadukcie – dziś już nieistniejącym - wykoleił się pociąg pasażerski, który spadł z mostu wprost do zatoki.       
 Na południu plaża kończy się mini klifem Bray Head, skalistym półwyspem z którego rozciąga się piękny widok na morze. Dla ciekawskich- w Bray mieszkali: według plotek

największa miłość Jane Austen -Thomas Lefroy, pisarz James Joyce, a obecnie swój dom ma tu Sinéad O'Connor oraz Bono. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz