Przygody
w Krainie Faerie
Część 3
Ostępy i wrzosowiska
Wśród
gór bez drzew, surowych osuwisk, nad rwącymi strumieniami co rusz natykamy się
na tajemnicze ruiny. Może to kolejne
kaplice, może porzucone osiedla gotowe przyjąć następnych pokutników.
Przewodniki o nich milczą, pozbawione opisów, wskazówek, jakichkolwiek
strzępków informacji, zapomniane mury strzegą swoich sekretów od 800 lat. Wśród
nich ukrywa się niezwykły kamień – ogromny głaz przecięty równo w połowie.
Powstała szczelina wyznacza kierunek do następnego postoju na szlaku. Czy to
przypadkowa formacja skalna, czy raczej dzieło człowieka? Któż to może wiedzieć…
Otwierają się pola do domysłów i poszukiwań prowadzące głęboko w
przeszłość, bo to kraina zagadek, w
której najczęściej słyszanym określeniem jest – prawdopodobnie…
Samo Glendalough
jest położone w przepięknym miejscu, na malowniczym wzgórzu górującym nad
niewielką rzeką Poulanass. Trudno
uwierzyć, że właśnie ten mały strumyk, spływając do doliny, stworzył niewielką deltę,
która rozdzielając się, zasila dwa jeziora: Lower Lake i Upper Lake. W tym miejscu powstała w roku 1111
bogata diecezja, lecz po burzliwej historii, pozostały z niej tylko ruiny. Z
bliska można obejrzeć typową dla XII wiecznych klasztorów okrągłą wieżę ( żadna
z nich – a wiedzieliśmy wiele – nie miała drzwi. Taki psikus !), katedrę czyli największy
z budynków Glendalough, romański dom
księży
( ponoć zrekonstruowany), kościół św. Kevina,
kościół św. Kierana, kościół Maryi, Naszej Pani oraz kościół Trójcy Świętej.
Sporo, jak na niewielką w gruncie rzeczy osadę praktycznie zagospodarowaną
przez mieszkańców na cmentarz.
Szlak
pieszy prowadzi turystów w stronę pięknych i czystych jezior ukrytych wśród
zalesionych wzgórz. Nad Upper Lake
można podziwiać ruiny opuszczonej kopalni ołowiu i kolejne zabudowania
klasztorne z celą świętego Kewina.
Najlepiej,
by dotrzeć nad wodę, wybrać szlak zielony, wygodną, asfaltową ścieżkę
prowadzącą skrajem charakterystycznego dla tego regionu Irlandii lasu.
Porośnięte bluszczem drzewa ( w większości dęby), omszałe kamienie, rzadkie
zarośla tworzą niezwykły klimat dla tej stanowczo zbyt krótkiej
przechadzki.
Glendalough
opuszczaliśmy z żalem, żeby odwiedzić drugi jeden z najbardziej imponujących
wodospadów Irlandii - Glenmacnass
Waterfall. Widok z drogi robi spore wrażenie, bo głęboka dolina jest z jednej
strony zamknięta skałami, z których spływa woda, poniżej zaś rozłożyły się
liczne pastwiska, gdzie owce ryzykantki wspinają się na strome ściany, lekce
sobie ważąc wysokość.
Na miejscu przeżyliśmy nasze pierwsze w tym
dniu ( nieprzyjemne ) zaskoczenie - niewątpliwie urokliwy wodospad, a właściwie
kaskada leży na gruntach prywatnych, o czym informują rozliczne tabliczki. I z
tego też powodu nie dane nam było zobaczyć, z kolei największego wodospadu
Irlandii - nie zdążyliśmy bowiem przed zamknięciem. Właściciele ogrodzili
teren, wyznaczyli cenę i godziny, w których można go zwiedzać. Smutne...
Właściwie na Zielonej Wyspie nie ma już dzikich, pustych miejsc,
tabliczki „private property” „no entrance!” są wszędzie.
Zamyka się nimi dostęp do zamków, ruin, tras widokowych. Miejsca, które są lub
powinny być dziedzictwem całego narodu, stają się niedostępne, jako prywatna
własność istnieją wyłącznie, by generować zysk. Pewnie dlatego elfy na dobre
opuściły Krainę Faerie.
Z Glendalough
udaliśmy się na wybrzeże do irlandzkiego Sopotu – Bray. Sama droga wśród
kompletnie pustych, zarośniętych wrzosami wzgórz robi wrażenie. Nie ma tu wsi ani
nawet pojedynczych domów, pozbawione drzew zbocza ponoć przez cały rok
zmieniają tylko odcienie brązu. I wieje. Położone relatywnie wysoko i w
bezpośrednim sąsiedztwie morza Wicklow narażone jest na działanie częstych w
tym miejscu wiatrów, które w moim skromnym mniemaniu, momentami przeradzają się
w tornada lub huragany. Jednym słowem prawdziwe Wichrowe Wzgórza.
Bray
w przeciwieństwie do Howth nie zrobiło na nas wrażenia. Wiktoriańskie domy
rozłożone na nadmorskiej promenadzie wydawały się do siebie bardzo podobne, a
spacer krótką, kamienistą plażą w niczym nie przypominał spacerów nad brzegiem
Bałtyku. Tym bardziej, że morze w tym miejscu w ogóle nie „pachnie”.
Charakterystyczny dla naszego akwenu, choć nieco kontrowersyjny „aromat”
podobno jest wyznacznikiem wysokiego stężenia jodu w powietrzu. Nawet muszle i
kamienie potrafią przesiąknąć tym lekko rybim zapachem, tymczasem w Bray nie
czułem nic, czyżby wcale nie było tu jodu? Na pewno natomiast występuje tu skażenie
promieniotwórcze, ponieważ Morze Irlandzkie było przez pewien czas traktowane
jako śmietnik dla odpadów radioaktywnych z angielskiej elektrowni atomowej …
Mimo wszystko warto zawadzić o tę część
wybrzeża choćby po to, żeby zobaczyć miejsce jednej z najpoważniejszych
katastrof kolejowych. W 1867 na uszkodzonym wiadukcie – dziś już nieistniejącym
- wykoleił się pociąg pasażerski, który spadł z mostu wprost do zatoki.
Na południu plaża kończy się mini klifem Bray
Head, skalistym półwyspem z którego rozciąga się piękny
widok na morze. Dla ciekawskich- w Bray mieszkali: według plotek
największa miłość Jane Austen -Thomas Lefroy, pisarz James Joyce,
a obecnie swój dom ma tu Sinéad O'Connor oraz Bono.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz