Szukaj na tym blogu

niedziela, 4 maja 2014

Przygody w Krainie Faerie
Część 4 
W kamiennym ogrodzie I

   Znudzeni „ grzecznym” morskim wybrzeżem postanowiliśmy poszukać wrażeń na zachodzie Zielonej Wyspy. Irlandczycy twierdzą, że, aby naprawdę poznać, zrozumieć ich duszę należy wyprawić się na Mohery. I w tym miejscu trudno się z nimi nie zgodzić.
   Myśląc o Zielonej Wyspie, jej mieszkańcach automatycznie na naszych twarzach pojawia się uśmiech. Kojarzą nam się ze szczęśliwymi Hobbitami z magicznej krainy Shire, kochającymi swoje zielone łąki i pintę piwa po pracy w ogrodzie. Żyzna ziemia płaci im za  włożony trud obfitymi zbiorami, wzniosłe ruiny uczą bohaterskiej historii, a malownicze krajobrazy sprzyjają twórczym zapędom. Wiele z tego jest prawdą, lecz istnieje także mroczna strona wyspy. The Burren - kraina, która rodzi tylko kamienie.
   Oliver Cromwell tak kiedyś o niej powiedział „Brakuje tutaj drzew, żeby człowieka powiesić, brakuje tutaj wody, żeby człowieka utopić, brakuje tutaj ziemi, żeby człowieka pochować”. 


To niepodzielna dziedzina skał poprzecinanych szczelinami, które powstały na skutek wymywania przez padające deszcze. Niezwykłe, białe od wapiennych skał zbocza gór, pola kamieni ogrodzone kamiennymi murkami były przez wieki świadkami syzyfowych zmagań ludzi z naturą. Z tego rejonu wyjechało na emigrację najwięcej mieszkańców, ponieważ niegościnna ziemia nie dawała im szans na przetrwanie. Liczne jeziorka, niskie krzewy, gdzieniegdzie drobny żółty kwiatek – i tak po horyzont. Biało – szare pustkowie. Według przewodnika pełno tutaj zabytków historii starszej niż dzieje chrześcijaństwa, lecz konia z rzędem dla tego, kto choćby wzrokiem wyłowi samotne dolmeny czy menhiry. Nie prowadzą do nich żadne opisy ani drogowskazy, zabawa w poszukiwania zajmuje zbyt dużo czasu, a tego skarbu turystom – szczególnie 
w Irlandii – naprawdę brakuje.
  Sama podróż z Dublina do Burren jest niewątpliwą atrakcją. Po drodze można natknąć się na wiele interesujących obiektów – zapomniane krzyże, pamiętające początki chrześcijaństwa na wyspach, trzynastowieczne opactwa rzucone na pastwę rozleniwionych krów oraz owiec, czy stojące tu i ówdzie pojedyncze ściany, nieme świadectwa burzliwej historii Irlandii.


   I w końcu docieramy do Cliffs of Moher  ( chyba nigdy się nie dowiem, czy nasze określenie wełny: moher wzięło się właśnie od tej irlandzkiej nazwy). Ten fragment wybrzeża zbudowany z wapieni i piaskowców, ma prawie osiem kilometrów długości, a jego najwyższy punkt wznosi się na wysokość 214 metrów. Na szczycie klifu przysiadła XIX-wieczna kamienna wieża – O'Brien's Tower pełniąca, obok atrakcji turystycznej, funkcję punktu obserwacyjnego.
   Klify „ kończą” płaskowyż Burren. Dla amatorów; polecam choć rzut oka na rozłożone  obok pole golfowe. W mojej skromnej opinii chyba najtrudniejsze, lecz jednocześnie najpiękniej położone ze wszystkich, jakie zdarzyło mi się widzieć.
 Same klify zapierają dech. Dosłownie. Wiejący wiatr wciska nam oddech z powrotem do płuc, ale w zamian ofiaruje niecodzienny widok cofających się wodospadów. Siła podmuchu nie pozwala wodzie wpaść do oceanu, krople są porywane i rozrzucane w postaci deszczu na rozradowanych turystów. Podobnie jak strzępki piany. Na początku myślałem, że unosi się nad nami stado motyli lub pada śnieg, tymczasem były to lekkie bąbelki spienionej wody.


   W trakcie mojego – zdecydowanie zbyt krótkiego - pobytu na klifach pogoda zmieniła się kilkanaście razy. Słońce, przedzierając się przez chmury, zabarwiło szmaragdem ocean, pomalowało Wyspy Aran, obudziło do życia gnieżdżące się na Moherach ptaki. Kilka minut później z furią zaatakowała ulewa, deszcz siekł grafitową taflę wody, skulonych turystów oraz zabłąkane mewy. Po ulewie odezwał się wiatr…
  Nie ma jednego widoku na klify, tak jak nie ma jednego ich obrazu. Gniewne i szalone fale Atlantyku próbują zagarnąć dumny kawałek lądu, który opiera im się z determinacją, by po chwili zamienić złość w łagodną pieszczotę. Wieczna walka ziemi z woda trwa w najlepsze, nam pozostaje rola zachwyconych widowiskiem widzów. O tak – Mohery to ukradkowe spojrzenie w głąb duszy mieszkańców Zielonej Wyspy. Twardych jak skały, które rodzi płaskowyż Burren, upartych niczym niepokonane klify. I chyba w gruncie rzeczy nieco innych niż Hobbici z Władcy pierścienia.


   Od pobytu na Moherach przestałem postrzegać Irlandię jako sielankową krainę z bajki i przypomniałem sobie jej dramatyczną przeszłość. Najpierw Wikingowie przez ponad 300 lat próbowali ją wziąć pod but, uczynić wygodnym supermarketem, do którego zawsze można wpaść na kolejne „ zakupy”. Dopiero w roku 1014 król Brian Śmiały ostatecznie rozprawił się z upartymi najeźcami. Wtedy po Zieloną Wyspę wyciągnęli ręce Anglicy arbitralnie i jednostronnie uznając ją za swoje dominium.
   Mieszkańcy nie dali się bezkarnie spacyfikować: powstania i wojny przeciwko agresorom wybuchały regularnie, przykładem niech będą tylko wojna dziewięcioletnia, bitwa nad rzeką Boyne czy też rewolucja irlandzka. Uzurpatorzy nie spoczywali na laurach- Anglia rozpoczęła akcję wysiedleń zwaną plantacją Ulsteru i w akcie z  1800 roku połączyła się z Irlandią w jedno państwo, tworząc Zjednoczone Królestwo Wielkiej Brytanii i Irlandii.

    Ten mały w sumie kraj przez 800 lat wierzył i walczył o swoją niepodległość. Ocalił własny język, tradycję i kulturę – to się nazywa upór. Dopiero w efekcie tak zwanego powstania wielkanocnego na początku XX wieku rozpoczął się proces odzyskiwania najpierw częściowej, później całkowitej autonomii, zakończony ostatecznie w roku 1937.  Próby scalenia podzielonego kraju, działalność IRA, chyba niewiele mają wspólnego z sielanką, bardziej przypominają moherowe klify dzielnie stawiające opór oceanowi. O tym, że ich uroda zajaśniała w jednej z filmowych przygód Harry`ego Potter`a pewnie nawet nie muszę wspominać… 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz