Przygody w Krainie Faerie
Część 4
W kamiennym ogrodzie I
Znudzeni
„ grzecznym” morskim wybrzeżem postanowiliśmy poszukać wrażeń na zachodzie
Zielonej Wyspy. Irlandczycy twierdzą, że, aby naprawdę poznać, zrozumieć ich
duszę należy wyprawić się na Mohery. I w tym miejscu trudno się z nimi nie zgodzić.
Myśląc
o Zielonej Wyspie, jej mieszkańcach automatycznie na naszych twarzach pojawia
się uśmiech. Kojarzą nam się ze szczęśliwymi Hobbitami z magicznej krainy Shire, kochającymi swoje zielone łąki i pintę
piwa po pracy w ogrodzie. Żyzna ziemia płaci im za włożony trud obfitymi zbiorami, wzniosłe ruiny
uczą bohaterskiej historii, a malownicze krajobrazy sprzyjają twórczym zapędom.
Wiele z tego jest prawdą, lecz istnieje także mroczna strona wyspy. The Burren
- kraina, która rodzi tylko kamienie.
Oliver
Cromwell tak kiedyś o niej powiedział „Brakuje tutaj drzew, żeby człowieka
powiesić, brakuje tutaj wody, żeby człowieka utopić, brakuje tutaj ziemi, żeby
człowieka pochować”.
To niepodzielna
dziedzina skał poprzecinanych szczelinami, które powstały na skutek
wymywania przez padające deszcze. Niezwykłe,
białe od wapiennych skał zbocza gór, pola kamieni ogrodzone kamiennymi murkami
były przez wieki świadkami syzyfowych zmagań ludzi z naturą. Z tego rejonu
wyjechało na emigrację najwięcej mieszkańców, ponieważ niegościnna ziemia nie
dawała im szans na przetrwanie. Liczne jeziorka, niskie krzewy, gdzieniegdzie
drobny żółty kwiatek – i tak po horyzont. Biało – szare pustkowie. Według
przewodnika pełno tutaj zabytków historii starszej niż dzieje chrześcijaństwa,
lecz konia z rzędem dla tego, kto choćby wzrokiem wyłowi samotne dolmeny czy
menhiry. Nie prowadzą do nich żadne opisy ani drogowskazy, zabawa w
poszukiwania zajmuje zbyt dużo czasu, a tego skarbu turystom – szczególnie
w
Irlandii – naprawdę brakuje.
Sama
podróż z Dublina do Burren jest niewątpliwą atrakcją. Po drodze można natknąć
się na wiele interesujących obiektów – zapomniane krzyże, pamiętające początki
chrześcijaństwa na wyspach, trzynastowieczne opactwa rzucone na pastwę
rozleniwionych krów oraz owiec, czy stojące tu i ówdzie pojedyncze ściany,
nieme świadectwa burzliwej historii Irlandii.
I w
końcu docieramy do Cliffs of Moher (
chyba nigdy się nie dowiem, czy nasze określenie wełny: moher wzięło się właśnie
od tej irlandzkiej nazwy). Ten fragment wybrzeża zbudowany z wapieni i piaskowców,
ma prawie osiem kilometrów długości, a jego najwyższy punkt wznosi się na wysokość
214 metrów .
Na szczycie klifu przysiadła XIX-wieczna kamienna wieża –
O'Brien's Tower pełniąca, obok atrakcji turystycznej, funkcję punktu
obserwacyjnego.
Klify
„ kończą” płaskowyż Burren. Dla amatorów; polecam choć rzut oka na rozłożone obok pole golfowe. W mojej skromnej opinii
chyba najtrudniejsze, lecz jednocześnie najpiękniej położone ze wszystkich,
jakie zdarzyło mi się widzieć.
Same
klify zapierają dech. Dosłownie. Wiejący wiatr wciska nam oddech z powrotem do
płuc, ale w zamian ofiaruje niecodzienny widok cofających się wodospadów. Siła
podmuchu nie pozwala wodzie wpaść do oceanu, krople są porywane i rozrzucane w
postaci deszczu na rozradowanych turystów. Podobnie jak strzępki piany. Na
początku myślałem, że unosi się nad nami stado motyli lub pada śnieg, tymczasem
były to lekkie bąbelki spienionej wody.
W
trakcie mojego – zdecydowanie zbyt krótkiego - pobytu na klifach pogoda
zmieniła się kilkanaście razy. Słońce, przedzierając się przez chmury,
zabarwiło szmaragdem ocean, pomalowało Wyspy Aran, obudziło do życia gnieżdżące
się na Moherach ptaki. Kilka minut później z furią zaatakowała ulewa, deszcz
siekł grafitową taflę wody, skulonych turystów oraz zabłąkane mewy. Po ulewie odezwał
się wiatr…
Nie ma
jednego widoku na klify, tak jak nie ma jednego ich obrazu. Gniewne i szalone
fale Atlantyku próbują zagarnąć dumny kawałek lądu, który opiera im się z
determinacją, by po chwili zamienić złość w łagodną pieszczotę. Wieczna walka
ziemi z woda trwa w najlepsze, nam pozostaje rola zachwyconych widowiskiem
widzów. O tak – Mohery to ukradkowe spojrzenie w głąb duszy mieszkańców
Zielonej Wyspy. Twardych jak skały, które rodzi płaskowyż Burren, upartych
niczym niepokonane klify. I chyba w gruncie rzeczy nieco innych niż Hobbici z
Władcy pierścienia.
Od
pobytu na Moherach przestałem postrzegać Irlandię jako sielankową krainę z
bajki i przypomniałem sobie jej dramatyczną przeszłość. Najpierw Wikingowie
przez ponad 300 lat próbowali ją wziąć pod but, uczynić wygodnym supermarketem,
do którego zawsze można wpaść na kolejne „ zakupy”. Dopiero w roku 1014 król Brian
Śmiały ostatecznie rozprawił się z upartymi najeźcami. Wtedy po Zieloną
Wyspę wyciągnęli ręce Anglicy arbitralnie i jednostronnie uznając ją za swoje
dominium.
Mieszkańcy
nie dali się bezkarnie spacyfikować: powstania i wojny przeciwko agresorom
wybuchały regularnie, przykładem niech będą tylko wojna dziewięcioletnia, bitwa
nad rzeką Boyne czy też rewolucja irlandzka. Uzurpatorzy nie spoczywali
na laurach- Anglia rozpoczęła akcję wysiedleń zwaną plantacją
Ulsteru i w akcie z 1800 roku
połączyła się z Irlandią w jedno państwo, tworząc Zjednoczone
Królestwo Wielkiej Brytanii i Irlandii.
Ten
mały w sumie kraj przez 800 lat wierzył i walczył o swoją niepodległość. Ocalił
własny język, tradycję i kulturę – to się nazywa upór. Dopiero w efekcie tak
zwanego powstania wielkanocnego na początku XX wieku rozpoczął się proces
odzyskiwania najpierw częściowej, później całkowitej autonomii, zakończony
ostatecznie w roku 1937. Próby scalenia
podzielonego kraju, działalność IRA, chyba niewiele mają wspólnego z sielanką,
bardziej przypominają moherowe klify dzielnie stawiające opór oceanowi. O tym,
że ich uroda zajaśniała w jednej z filmowych przygód Harry`ego Potter`a pewnie
nawet nie muszę wspominać…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz