Szukaj na tym blogu

niedziela, 27 grudnia 2015

   Clonmacnoise
IV



      Nazywane czasem miastem 7 kościołów to jeden z głównych przystanków dla zwiedzających zachodnią Irlandię.  Nasze towarzystwo, chwilowo ochrzczone jako domorośli poszukiwacze leprechaunów w skrócie DPL wdało się w dyskusję na temat sposobu wymawiania nazwy tej miejscowości. Jedni chcieli ją czytać z francuska ( ciekawe czemu?), inni optowali za wymową angielską. W celu rozstrzygnięcia wątpliwości zapytaliśmy odpowiedniego człowieka i usłyszeliśmy- „Klun mik nosz” czyli –coraz częściej używana –irlandzka wersja Cluain Mhic Nóis, dosłownie "łąka synów Nósa" (oczywiście, nadal obowiązuje oficjalnie wymowa angielska).


Na owej łące, tuż nad rozlewiskami rzeki Shannon położony jest  jeden z najstarszych zespołów klasztornych.  Założony w latach 500 przez świętego Kierana pełnił ważną rolę ośrodka religijnego na szlaku handlowym między wschodem a zachodem. Święty, który założył opactwo, uznawany jest za jednego  z dwunastu irlandzkich apostołów. Ubogi syn cieśli, wykształcony w szkole świętego Finiana, siedem spędził w pustelni na wyspie  Inishmore (Aran), później – zgodnie z proroctwem- udał się wraz z towarzyszami oraz krową na środek – prawie mu się udało trafić- Irlandii i założył tam kościół oraz klasztor o –podobno- dość surowej regule[1]. Niestety nie dane mu było zbyt długo cieszyć się dziełem własnych rąk. Zmarł prawdopodobnie na żółtą febrę w wieku 33 lat  ( to w jaki sposób zdążył odebrać wykształcenie, zostać pustelnikiem i zbudować opactwo w tak krótkim czasie pozostaje dla mnie zagadką ). Samo  Clonmacnoise było przez wieki znaczącym ośrodkiem kultury i sztuki oraz ważnym punktem na drodze chrystianizacji Irlandii. Strategiczne położenie klasztoru służyło budowaniu jego potęgi i sławy, w czasach średniowiecza był to bodaj najbardziej znany ośrodek religijny w tej części świata, do którego przybywali rzemieślnicy i uczeni z całej Europy. Docenili to królowie Tary i Connacht wybierając opactwo na miejsce swojego pochówku.  Spoczywają tu także zwłoki ostatniego wielkiego króla Irlandii, Ruaidri Ua Conchobair`a oraz -w niewielkiej kamiennej kaplicy -założyciela, świętego Kierana. Kaplica stanęła na miejscu starej, drewnianej budowli i, chociaż przeprowadzone tam stosunkowo niedawno wykopaliska archeologiczne nie potwierdziły obecności szczątków ludzkich, odsłoniły natomiast skarb w postaci złotego pastorału obecnie przechowywanego w Muzeum Narodowym.  To arcydzieło sztuki średniowiecznej najlepiej obrazuje mistrzostwo dawnych rzemieślników i artystów. W Clonmacnoise powstały także bogato ilustrowane manuskrypty – w tym słynna The Book of the Dun Cow, irl. Lebor na hUidre spisana ponoć na pergaminie pochodzącym z owej cudownej krowy, która przybyła ze świętym nad rzekę Shannon. Za życia jej mleko pozwalało przetrwać wszystkim mnichom i licznym gościom, dlatego została pośmiertnie uhonorowana możliwością głoszenia Słowa spisanego na własnej skórze. 


Opactwo przywitało nas ulewnym deszczem oraz przenikliwym chłodem. Opatuleni, wyraźnie zmarznięci  Francuzi, Niemcy i Hiszpanie z parasolami i w pelerynach przemykali chyłkiem, niemal wstydliwie pomiędzy roześmianymi Irlandczykami w kusych spodenkach i podkoszulkach.  Im niepotrzebne były parasole ani kurtki, w końcu był sierpień i należało chodzić  w odpowiednich, letnich ubraniach mimo, że nieubłagany słupek rtęci wskazywał około 17 stopni C.  Ten obrazek będzie nam towarzyszył wszędzie, nawet wtedy, gdy temperatura jeszcze opadnie -oto szczękający zębami turyści i wyraźnie ubawieni ich niewyraźnymi minami Irlandczycy. Warto dodać, że rzecz cała miała miejsce w najcieplejszym bodaj miesiącu, gdy cała Europa zmagała się z falą saharyjskich upałów, tylko tam, w krainie Faerie słońce wzięło dłuższy urlop, wzywając na zastępstwo deszcz, ulewny deszcz, ciągłą mżawkę, mgłę i przenikliwy ziąb.  Musiało być bardzo źle, bo poznani mieszkańcy Zielonej Wyspy przepraszali nas za pogodę, kiedy zapytaliśmy : jak tu bywa zimą? usłyszeliśmy :
- Pada tak samo, jest tylko cieplej

Mieliśmy zatem lato mokre i zimne, jednak niepozbawione uroku, tak właśnie było w  Clonmacnoise,  gdzie  szare, ołowiane niebo wisiało nad rozlewiskami rzeki Shannon, przytłaczało horyzont i spowijało ruiny lekką mgłą.  Opuszczone miejsca, a szczególnie cmentarze w taką pogodę nabierają niepowtarzalnego klimatu; lekko melancholijnego, doprawionego nostalgią oraz oczywistą refleksją. Romantyzm romantyzmem, niemniej z prawdziwą przyjemnością udaliśmy się do zbudowanego obok centrum turystycznego. Tam, już pod dachem, mogliśmy podziwiać celtyckie krzyże.  Najstarszy, Krzyż Północny, pochodzi z ok. 800 roku, drugim (podobno jednym z najciekawszych zachowanych w Irlandii) jest tutejszy The Cross of the Scriptures ("Krzyż Pisma") z początku X wieku. Z pierwszym z nich wiąże się dziwna historia, wyrzeźbiony z piaskowca, używanego do tworzenia kamieni młyńskich  przedstawia sceny zupełnie inne niż biblijne.  Obok znanego wzoru plecionki celtyckiej widnieje na nim wizerunek  Cernunnosa pogańskiego boga płodności i polowań. Mówi się o nim, że jest to  łącznik pomiędzy dawną, celtycką Irlandią a jej nowym, chrześcijańskim obliczem, lecz mnie zaskoczył fakt, że  znalazł się on w opactwie. I dlaczego nazywa się go krzyżem, skoro jest to słup? Sama postać  Cernunnosa jest już dostatecznie kontrowersyjna, celtycki bóg z rogami (podobny do brytyjskiego Herna) był przecież ikonograficznym pierwowzorem Wiecznego Adwersarza. Wystarczy spojrzeć na siedzącego ze skrzyżowanymi nogami koźlego boga, żeby zobaczyć zaskakujące podobieństwo także do greckiego Pana.


Co prawda oryginalne krzyże przeniesiono do centrum, ponieważ niszczały na powietrzu, a ich unikalne reliefy ulegały powolnemu zatarciu, ale na ich miejscu postawiono kopie, dlatego łatwo sobie wyobrazić obraz sprzed 1000 lat, gdy wysokie krzyże rzucały swój cień na ołtarz w katedrze.
To były z jednej strony wspaniałe czasy- liczba mnichów wzrosła z dziesięciu do prawie dwóch tysięcy, stare, drewniane kaplice i kościoły zastępowano systematycznie znacznie trwalszymi kamiennymi budowlami. Do opactwa płynęła niekończąca się rzeka pielgrzymów,  gości i teologów z wielu zakątków  ówczesnego świata.  Z drugiej strony zaraza zdziesiątkowała mieszkańców, 40 razy na przestrzeni kilkuset lat zaatakowano klasztor  (wśród agresorów byli zarówno okoliczni władcy jak i chciwi Wikingowie ), ale paradoksalnie największych szkód dokonały siły przyrody. Wspaniała wieża O'Rourke zaraz po wybudowaniu została trafiona piorunem i straciła głowicę, w tym niekompletnym stanie przetrwała do dnia dzisiejszego. 


Częste najazdy sprawiły jednak, że wierni uznali Clonmacnoise za niebezpieczne i opuścili opactwo, które popadło w ruinę.  Ostatecznie los tego miejsca przypieczętował najazd Anglików w 1554 roku. Splądrowano klasztor tak dokładnie, że nawet gwiźnięto witraże z okien. A co? Zawsze mogły się do czegoś przydać. 
Oprócz ruin licznych świątyń można w pobliżu kaplicy Clonfinlough podziwiać niezwykły kamień.  To petrosomatoglif[2], który ma wiele zagłębień na przykład w kształcie krzyża. Nazywany przez mieszkańców The Fairy Horseman prawdopodobnie pełnił ważną funkcję podczas koronacji klanowych władców.
Niedaleko klasztoru znajdują się przedziwne ruiny normańskiej twierdzy, nie można ich co prawda zwiedzać, ale warto się przy nich choć na chwilę zatrzymać. Zbudowany  w 13 wieku na wzgórzu zamek miał  strzec i kontrolować pobliski most. Trzypiętrowa twierdza  (całkiem wysoka) otoczona  głęboką fosą i potężnymi murami zaledwie po 100 latach zamieniła się w niezwykłą ruinę. Obrośnięte trawą resztki murów zdają się niebezpiecznie balansować na szczycie ziemnego kopca, jakby przecząc prawom fizyki.  
Zakapturzona figura  pielgrzyma pożegnała nas ozięble, jakby nawet  jemu przeszkadzała uporczywa mżawka i ruszyliśmy jeszcze dalej na zachód do …



[1] Klasztory irlandzkie w przeciwieństwie do europejskich nie miały określonej reguły, w kodeksach spisywano wyłącznie- jakbyśmy to dziś nazwali- zasady zachowania typu: nie wolno pluć w czasie mszy, wylizywać łyżki czy rozmawiać podczas modlitwy. Kary za te wykroczenia to czasem sama poezja: winny „zbrodni” musiał w ramach pokuty na przykład leżeć na pokrzywach czy spędzić noc w trumnie razem z jej właścicielem (znaczy nieboszczykiem). 
[2] Petrosomatoglif -  obraz części ciała człowieka, przedmiotu lub zwierzęcia wyryty lub stworzony naturalnie  skale. Takie głazy występują na całym świecie, często pełnią ważną rolę i są wykorzystywane  podczas ceremonii religijnych i świeckich, takich jak koronacja królów. Niektóre z nich są traktowane jako artefakty powiązane ze świętymi lub bohaterami legend.





czwartek, 24 grudnia 2015

Życzenia :)



Moim Wiernym Czytelnikom składam serdeczne życzenia zdrowych, spokojnych i radosnych świąt oraz udanego sylwestra. Oby rok 2016 był wyjątkowy i niezwykły
Sobie natomiast i podobnym do mnie wariatom mnóstwa wrażeń. Wszędzie :roll:  
Artur K Dormann

piątek, 4 grudnia 2015

Powerscourt

III



 Ponad wyżynami wilgotnymi od rosy
Niebo układa się miękko i perliście
Szmaragdowy świat przysłuchuje się 
jak  wiatr buszuje w jęczmieniu
Katherine Tynan






Cofnijmy się w czasie do początków XIX w i przejdźmy wspólnie po miejscu niezwykłym, choćby z racji położenia. Oto Powerscourt, rezydencja  jakby stworzona dla czytelników Jane Austin, dlatego chodząc po ogrodach i przeróżnych zakamarkach poczuliśmy się prawie jak bohaterowie jej książek. 


Najpierw usytuowanie - głęboko w sercu Wicklow czeka na odwiedzających XIII- wieczna posiadłość, należąca do jednych z największych atrakcji Irlandii. Powstała na miejscu średniowiecznego zamku, swój ostateczny kształt uzyskała dopiero w 1741 roku, wpisując się architekturą i konsekwencją konstrukcyjną w palladianizm, odmianę stylu klasycystycznego (swego czasu bardzo - może aż za bardzo- modną w Anglii i Irlandii). Sam budynek, górujący nad okolicą, jest naprawdę imponujący, ale od czasu pożaru w 1974 roku to pusta wydmuszka. Jedynie parter i częściowo piętro są wykorzystywane na sklepy z rzemiosłem oraz kawiarnię, a zatem mamy zamiast pałacu coś, co bardziej przypomina stylowe centrum handlowe niż zabytkową posiadłość. Nas uwiodła wiktoriańska atmosfera tutejszej restauracji


( w której warto zjeść śniadanie albo po prostu napić się kawy, choć  ceny są tu dosyć wysokie, nawet jak na irlandzkie standardy). 
Powerscourt Estate jest obecnie w rękach rodziny Slazengerów ( tak, tej związanej ze sprzętem sportowym), więc nic dziwnego, że stworzone tu pole golfowe olśniewa. Majątek rodziny pozwolił także podnieść z upadku skarb posiadłości – ogrody. 
Powerscourt znalazło się na liście dziesięciu najpiękniejszych rezydencji na świecie według Lonely Planet, a jej ogrody na trzecim miejscu w rankingu National Geographic, co samo w sobie mówi wiele.  Od momentu przekroczenia bramy, trafiamy do świata równoległego, z jednej strony mamy dzikie, milczące szczyty Wicklow, z drugiej wypielęgnowane trawniki, szpalery drzew, wygładzone pole golfowe pod smukłymi palmami ( megalityczne grobowce czy XV- wieczne opactwa w jakiś niepojęty sposób wpisują się doskonale w surowy krajobraz Irlandii natomiast budynki pokroju Wersalu, wydają się tu być jakby nie na miejscu). Wrażenie dysonansu szybko mija, wystarczy, że  uświadomimy sobie, jak głęboko jest to przemyślana koncepcją. Rozrysowany na tle surowego krajobrazu idylliczny świat kokietuje salonową elegancją. Pan Darcy z Elizabeth byliby tu jak najbardziej na miejscu, podczas popołudniowej przechadzki podziwialiby szyk francuskiego ogrodu, gdzie niepodzielnie króluje harmonia, symetria i porządek lub z przyjemnością zagłębili w cześć angielską, z biegnącymi bezładnie ścieżkami, leśnymi krzewami czy pojawiającymi się ni stąd ni z owąd sadzawkami -wszystko to oczywiście dogłębnie przemyślane i zaplanowane. 
Przystając na polanie wśród monumentalnych drzew, spojrzeliby na odległe zbocza gór pokryte wrzosowiskami. Jakże miło mieć takie miejsce, gdzie można delektować się popołudniową kawą, pozostawiając zagubiony gdzieś w pobliskich dolinach czas. Nasz spacer kończy się w sercu ogrodu – nad  Jeziorem Trytonów, skąd roztacza się chyba najpiękniejszy widok na rezydencję, a imponujące schody z rzeźbami koni odwołują się do koncepcji włoskich palazzo. Ten widok oczarował nie tylko nas, Powerscourt pojawia się w licznych filmach m.in w Hrabim Monte Cristo, gdzie służy za dom Dantesa. 


Na prawo od jeziora czekały na nas jeszcze dwie niespodzianki – ogród japoński odnoszący się bardzo luźno do sztywnych ram i koncepcji wypracowanych przez pokolenia filozofów( bo chyba tak ich można nazwać) zieleni, nadrabiający niedostatki specyficzną lokalizacją i nieco frywolnym, młodzieńczym charakterem oraz Tower Valley - kamienna wieża przypominająca, że w początkach swojego istnienia, miejsce to nie było tylko gospodarzem turniejów golfowych czy tłem dla teledysków, ale prawdziwą średniowieczną twierdzą. 


Niechętnie pożegnaliśmy Powerscourt Estate, ale obawialiśmy się, że powtórzy się sytuacja z poprzedniego roku. Wtedy z nosami na kwintę staliśmy przed bramą parku, gdzie znajduje się najwyższy wodospad na Wyspie, ze smutnym spojrzeniem wbitym w nieubłaganą tarczę zegara, wskazującą kwadrans po piątej. Nie jest to pierwszy napotkany na naszej drodze fenomen natury, za który trzeba zapłacić. Rodzi to moje wątpliwości, bo z jednej strony obiekt jest strzeżony, zadbany, na miejscu zawsze jest ktoś gotowy do pomocy, ale z drugiej strony czy takie miejsca powinny generować zysk?  Czy  płynąca od tysięcy lat woda naprawdę jest częścią czyjegoś biznesu? Wychodzą z tego absurdy podobne do amerykańskiego płacenia za przestrzeń ponad dachami domów. Chyba bliższa jest mi koncepcja Indian, mówiąca, że ziemia nie powinna mieć właściciela. 


Ale wracając do tematu -Powerscourt Waterfall mierzy 121 metrów i jest niewątpliwie wart odwiedzin, choćby dlatego, że … nigdy wcześniej nie widziałem takiego koloru wody. W słoneczny dzień promienie prześwietlają rozszczepione na kamieniach krople, opalizują w refleksach, wydobywając niesamowity odcień – ogólnie brązowy, zbliżony do kawowego, w głównym korycie  miedziany. Oto rzeka  Dargle, której wody ( nie wiem czy dzieje się tak z powodu skał barwiących nurt, czy torfowisk, przez które płynie) są  przedziwnego koloru. Od źródeł w górach Wicklow ( szczyt Kippure)toczy się w stronę wodospadu, aby spaść do niecek i pokazać swoje ciemnobrązowe oblicze. Z radością  skorzystaliśmy z tego, że okolica sprzyja dłuższemu wypoczynkowi, na licznych polanach lub w cieniu majestatycznych drzew można sobie zrobić piknik – chociaż trzeba uważać na osy.  
I tak oto dobiegła końca cześć pierwsza naszego pobytu na Zielonej Wyspie. Następnego dnia budzik zerwał nas o świcie, a gdy słońce wstało, byliśmy już w drodze do Galway.

poniedziałek, 16 listopada 2015

Kildare

II 

 

    To miasto, którego irlandzka nazwa brzmi Cell Dara czyli kościół dębu.  Wybraliśmy go ze względu na  japońskie ogrody i stadninę, a spotkaliśmy pierwszą z niezwykłych opowieści (więc uwaga! będzie trochę wycieczek antropologiczno- historycznych).
W tym miejscu  także po raz pierwszy doświadczyliśmy przenikania się tradycji chrześcijańskiej z pogańską, obie niczym wysnute z przeszłości nici splatały się ze sobą, myląc tropy i żądnych poznania prawdy poszukiwaczy - to znaczy nas.
Samo miasto jest stosunkowo ( jak na warunki irlandzkie )stare, powstało w okolicach V wieku na miejscu lub też w okolicy klasztoru, założonego przez  świętą Brygidę - jedną z najważniejszych świętych nie tylko w irlandzkim panteonie.


Wszyscy, którzy spodziewają się wspaniałej katedry i wszechobecnego ( jak na przykład w Częstochowie) handlu dewocjonaliami przeżyją rozczarowanie. Kildare to mała, nieco senna mieścina, jedyną pamiątką po słynnym klasztorze jest 33 metrowa okrągła wieża. W XIII wieku na miejscu dawnych ruin wzniesiono katedrę, którą przebudowywano wielokrotnie, aż ostatecznie nabrała neogotyckiego fasonu. Dla ciekawskich łowców przygód mam dwie informacje. Po pierwsze, w murze na lewo od wejścia do katedry znajduje się otwór życzeń, jeśli pomyślimy o czymś i włożymy tam dłoń, święta postara się spełnić nasze marzenie. Po drugie za katedrą znajduje się ołtarz ognia. Legenda głosi, że dawno temu mieścił się tu głęboki dół, w którym rozpalano święty ogień. Ksieni[1] nie porzuciła tego zwyczaju, tylko kazała swoim 17 (?) mniszkom podtrzymywać płomienie. Przez burzliwe stulecia ogień raz po raz gasł, aby znów zapłonąć. Dziś przywrócono do życia tę piękną tradycję, w murowanym fundamencie żarzy się święty ogień, a obok odwiedzający składają przeróżne fanty (od splecionych z trzciny krzyży, po lalki bez nóg, medaliki, oczywiście pieniądze czy porcelanowe figurki, mnie osobiście nieco zaskoczył widok gumowej Myszki Miki). Poganie – co prawda nieco zamerykanizowani, ale jednak - wrócili!


Środek katedry jest skromny, zamiast porażających bogactwem ołtarzy i marmurowych kolumn, ujrzymy tu proste krzesła i splecione z trzciny równoramienne krzyże[2] – symbol świętej, która jako mała dziewczynka wypasała owce i, by czymś zająć ręce, wyplatała właśnie takie dziwne rzeczy. Dorastając-legenda głosi, że osobiście- poznała świętego Patryka i zafascynowana chrześcijaństwem przywdziała strój mniszki. Swój niezwykły klasztor założyła właśnie w Kildare.  Był to jeden z pierwszych zakonów w Irlandii i to dzięki niemu mała osada przekształciła się w ważny i sławny ośrodek religijny. Święta była autorką zaskakująco – jak na owe czasy- nowoczesnego eksperymentu, bo klasztor  był „koedukacyjny” czyli równocześnie męski i żeński. Sama Brygida żyła skromnie w niewielkiej, ziemnej celi u stóp potężnego  dębu. W tym czasie w skryptorium klasztornym mnisi tworzyli księgę tak piękną, że przewyższała urodą inną, słynną księgę z opactwa w Kells – tej historii musimy uwierzyć na słowo, ponieważ, gdzieś pomiędzy kolejnymi najazdami i wojnami, ów wolumin zaginął  bez śladu.


A teraz według mnie najciekawsze: imię Brygida ma rodowód pogański,  takie miano nosiła bowiem celtycka bogini ognia( Bride, Brigid?) i w procesie chrystianizacji postacie obu kobiet, ich cechy oraz atrybuty nałożyły się, tworząc obraz jednej, niezwykłej postaci. Dzisiaj bardzo trudno jest rozróżnić, kim naprawdę była mniszka mieszkająca pod prastarym dębem.
Z niekłamaną przyjemnością rzuciliśmy się więc w świat celtyckich mitów i szczątkowych, chrześcijańskich  przekazów, by wytropić ślady przeszłości, bo czyż jest coś bardziej ekscytującego niż odnalezienie źródeł przenikających się dwóch kultur? Jednej prawie zapomnianej, bo przekazywanej wyłącznie w tradycji ustnej i nowej, która na wielu poziomach przyniosła Irlandii kolosalne zmiany. Nowa religia nie stanęła do walki ze starym systemem wierzeń, lecz wykorzystała  metodę powolnej absorpcji, idealnie sprawdzoną wcześniej w starożytnym Rzymie. Przykładem takiego zjawiska jest choćby to, że Brygida - uznawana obok Patryka i Kolumby za patronkę Irlandii (jedną z tak zwanej trójki cudotwórców) – obchodzi swoje święto w dniu 1 lutego czyli w pogański Imbolc - święto pierwszego dnia wiosny powiązane z naturą i płodnością.
Przyjrzyjmy się zatem dokładnie obu kobietom:


Święta Brygida
Chrześcijańscy wierni oddawali swojej patronce chleb i mleko, wiązali krzyże ze słomy i układali je w spiżarniach, żeby uchronić jej zawartość przed żarłocznymi chochlikami. Uważano, że mniszka przemierza kraj i odwiedza gospodarstwa, sprzątano więc domy i rozwieszano wstążki także na drzewach, by powitać niezwykłego gościa. Poranna rosa zebrana tego dnia ma ponoć szczególną moc. Święta Brygida jest patronką rolników, odnowy i leczenia, jej domeną jest poezja, rękodzieło oraz  nauka ( w ikonografii przedstawiana jest ze świecą w dłoni, białym habicie i czarnym welonie, nad którym unosi się płomień). Posiada także dar rozmnażania dóbr, z jednego bochenka chleba potrafiła przygotować strawę dla wszystkich potrzebujących.
Brigid
Pogańska bogini ognia była patronką kuźni i kowali, poezji (w przedchrześcijańskiej Irlandii najważniejsza osobą po władcy był bard- pieśniarz, doskonale znający legendy i historię. Żywa kronika, której wiedza i mądrość nie podlegały dyskusji) oraz uzdrowicieli. Modlili się do niej druidzi, dedykowano jej wszystko co szlachetne i wzniosłe, uznawano, że obdarza mądrością, talentem i pięknem. W nocy z 31 stycznia na 1 lutego na jej cześć rozpalano ogniska i jeśli bogini pojawiała się w obejściu, płomień utrzymywał się nieprzerwanie aż do rana, to był bowiem czas, kiedy ogień tego co nowe ostatecznie przepędzał zimę (co czyni te postać w jakimś stopniu powiązaną z kultem płodności). Przedstawiano ją – jak to zazwyczaj bywa w celtyckim panteonie- w trzech postaciach: dziewczynki, kobiety i staruszki.   
Obie kobiety nazywano opiekunkami studni ( w Irlandii nadal istnieją studnie świętej Brygidy, z których czerpie się uzdrawiającą wodę).
Mniszka z Kildare zmarła, mając około 70 lat ( czyli w wieku jak na tamte czasy zaskakująco późnym), a trzysta lat później Normanowie zburzyli jej klasztor. Po śmierci święta nie zaznała spokoju, zwłoki wielokrotnie przenoszone z miejsca na miejsce, stały się ofiarą czystek reformacyjnych Henryka VIII, mówi się, że ocalałe resztki znajdują się zarówno w Kildare jak i (prawdopodobnie) w Downpatrick, gdzie spoczywają wraz z doczesnymi szczątkami Patryka i Kolumby,  niewielki fragment czaszki wywieziono także do Lizbony[3].  Jaka jest prawda, pewnie nigdy się nie dowiemy.


Dzisiejszy kult  Brygidy w Irlandii jest zaskakująco popularny. Być może ma to wiele wspólnego z faktem, że  jego przejawy cementują lokalne społeczności. 31 stycznia plecie się krzyże, które dzieci dają sąsiadom, obowiązkowo wypieka słodkie bułeczki na bazie mleka, masła i mąki (scones), rozdaje się je wszystkim wokoło, podobnie jak kromki specjalnego, owsianego chleba nazywanego na cześć świętej chlebem Brygidy. Wspaniałomyślność, szczodrość i chęć dzielenia się leżą u podwalin tego nadal bardzo popularnego święta, ponieważ te cechy akurat są niezbędne, by z grupy obcych sobie ludzi stworzyć funkcjonującą i kreatywną wspólnotę. 


Po chwili zadumy przy ołtarzu ognia świętej Brygidy lub celtyckiej Brigid udaliśmy się w dalszą drogę do - bodaj najsłynniejszego w Europie- parku japońskiego.  Zaprojektował  go w latach 1906 – 1910 japoński ogrodnik Tassa Eida i jego syn Minoru. Na terenie parku są wydzielone 2 strefy. Pierwsza  czyli klasyczny karesansui (kamienny ogród zen) prowadzi do drugiej, którą nazwaliśmy  filozoficzną podróżą, a wędrówka przez nią to symboliczna podróż przez życie. Podobno ten park jest piękny o każdej porze roku, bo odpowiednio dobrane rośliny odkrywają swoje kolejne, kolorystyczne wcielenia.  Moim skromnym zdaniem to miejsce w pełni zasłużyło sobie na sławę, a spacer jego ścieżkami sprzyja głębokiej refleksji. Mamy więc ukryte wśród wspaniałych drzew i krzewów kolejne dróżki – kończące się urwiskiem wzgórze ambicji,  tunel ignorancji, drogę przygody, czy ukrytą głęboko w zaroślach drogę wiary. W kompozycji ogrodu  Eida zawarł swoje przemyślenia, filozofię życiową i wierzenia. Cały dzień można błądzić po urokliwych zakątkach, przysiadając dla chwili refleksji  w „jaskini narodzenia” skąd doskonale widać czerwony most  (zaręczyn lub małżeństwa) urokliwie spinający  części ogrodu.   


Aby zrozumieć kolejne etapy ludzkiej egzystencji wystarczy spojrzeć na fragment nazwany „ krzesłem starości”. Siedząc tam, mamy przed oczami tylko płaski trawnik z kilkoma kamiennymi latarniami, bo wzgórze i wodę (symbolizujące ruch lub zmienne koleje losu ) zostawiliśmy już za plecami. Zamiast  bogactwa roślin widzimy porządnie wysypane ścieżki, kilka drzewek bonsai w donicach oraz  bramę  do wieczności…


Za nią znajduje się centrum turystyczne, przez które przechodzimy, żeby udać się do innego parku, znacznie nowocześniejszego.  Zaprojektowany w ostatnim roku XX wieku przez M. Hallinan`a słynnego architekta odwołuje się do  postaci świętego Fiachra opiekuna  ogrodów. To właśnie jego sylwetkę ujrzymy na głazie pośrodku sztucznego jeziorka. Zatopiony we własnych myślach, emanuje tym rodzajem spokoju, jaki zdobywa się wyłącznie poprzez kontakt z naturą.  Za jego plecami stoi kamienna pustelnia ( wzorowana na oryginalnych budowlach z półwyspu Dingle i wyspy Skellig), w jej wnętrzu „wyrasta” następny ogród powstały na skutek załamywania się światła w kryształach Waterford – (biorąc pod uwagę ich cenę, jest to najprawdopodobniej najdroższy „kawałek” ogrodu, jaki zdarzyło mi się do tej pory widzieć).


Idea, która przyświecała twórcy tej kompozycji parkowej jest bardzo czytelna. Ogród potocznie  nazywany milenijnym, zawiera przestrogę lub raczej naukę: bogaci w wiedzę wynikającą z historii i silni związkami z naturą mamy wkroczyć w wiek XXI niczym dawni mnisi, uzbrojeni w pióro a nie miecz, ponieważ to ewolucja a nie rewolucja zmienia świat w sposób permanentny, co najlepiej obrazuje siła spokojnie płynącej wody.  Jednak twórca ogrodu nie spodziewał się, że na jego obrzeżach tak szybko pojawi się podstępny wróg. Poszliśmy wzdłuż strumyka i wtedy zobaczyliśmy JEGO. Stał tam niczym bezczelne wyzwanie rzucone światu. Barszcz Sosnowskiego w całej krasie! I w ten sposób szczytne hasła nawołujące do pokoju i harmonii poszły  w czambuł. Tam gdzie wyrósł jeden, za chwilę pojawią się następne i urokliwy ogród zamieni się w miejsce rodem z koszmaru…   Ostatnią, chyba najsłynniejszą z tutejszych atrakcji jest stadnina. Jazda konna to jeden z ulubionych sportów w Irlandii, a wyścigi to niemal sprawa narodowa. Na początku wieku XX ogromną farmę kupił pułkownik W. Walker pochodzący z  zamożnej rodziny browarników i przekształcił ją w stadninę. Po II wojnie światowej uzyskała ona status państwowej i specjalizuje się w hodowli ogierów. Stadnina leży na 380 hektarach (ponad 3 km2) i ma 288 boksów ( w tym specjalny żłobek dla źrebiąt). Zaprojektowane dla potrzeb tej hodowli budynki mają niespotykane gdzie indziej świetliki w dachu, ponieważ właściciel uważał, że światło księżyca ma wielki wpływ na konie.  I nie da się ukryć, że przebywające na wybiegach ogiery były niezwykłej urody. Podwójna palisada oddziela je od zwiedzających, ponieważ są niebezpieczne, o czym informują liczne tablice. Mimo wszystko niewiele rzeczy jest piękniejszych od czarnego konia z dumnie uniesioną głową na tle soczystej zieleni pastwiska. Chętnie zostalibyśmy tam dłużej, żeby podziwiać te rasowe rumaki, ale zaczęło padać.                               


Coraz mocniejsza ulewa przegoniła nas także z okolic Newbridge, gdzie nie dane nam było podziwiać torów wyścigowych dla koni i psów ( to pierwszy taki obiekt, który widziałem- niestety tylko z okna samochodu).
Następnego dnia ruszyliśmy do …    



[1]  Przełożona zakonu żeńskiego.
[2] Ten rodzaj krzyża pełnił także bardzo istotną rolę w czasach przedchrześcijańskich, był symbolem równowagi żywiołów i magii przyrody.
[3] Brygida była ponoć córką porwanej portugalskiej niewolnicy i stąd Lizbona.  

poniedziałek, 26 października 2015

Tam, gdzie spadają gwiazdy

I


Mówisz, wypijmy za Irlandię,
za jedyne miejsce na świecie,
w którym można obserwować gwiazdy w deszczu.
Theodore Deppe


Stało się…
Pomni  ubiegłorocznych przysiąg udaliśmy się za morze ( i to nie jedno), by dokończyć  naszą podróż dookoła Irlandii. Tym razem kierunek był określony, ruszyliśmy na północ, szukając dzikiej krainy, w której spotkać można jeszcze leprechauny.  Żyją one ponoć w tajemniczych elfickich fortach mieszczących się wewnątrz  drumlin[1] oraz równie tajemniczych ziemnych szańcach. Ich podstawowym zajęciem jest szycie butów, dlatego łatwo je wytropić. W głębokiej  ciszy północnych pustkowi ich siedziby zdradza rytmiczne postukiwanie młotków.  Oryginalnie leprechaun jest włochatym pokurczem wzrostu siedzącego psa[2], nosi długą brodę, skórzany fartuch, wełnianą kamizelkę i krótkie spodnie, a do tego długie pończochy i buty zakończone srebrnymi sprzączkami. Niezmiennie pali fajkę i popija piwo ( koniecznie G*sa !). Jego zielona wersja w eleganckim anglezie jest wyłącznie (podobnie jak w przypadku świętego Mikołaja ) dziełem plastyka na usługach koncernu – tym razem tworzącego płatki kukurydziane  Lucki Charms ( to tam pojawił się po raz pierwszy w wersji młodego Lincolna i obcisłych gatkach z fikuśnym kapelusikiem). Złośliwi twierdzą, że zamerykanizowanie irlandzkiego skrzata było dziełem samych stworków, które nową, disnejowską powłoką starały się zmylić tysiące poszukiwaczy, czujnie nasłuchujących  odgłosu młotków.  Los złapanego leprechauna był bowiem przesądzony, nierzadko ludzie posuwali się nawet do torturowania biedaka, by wydobyć z niego informację o zakopanych  skarbach lub sekretnych drzwiach do krainy elfów.   
Oryginalny skrzat , a obok jego wersja amerykańska – różnice widać gołym okiem.
 



Ów skrzat nosi przy sobie dwie sakiewki, jedna zawiera srebrną, druga złotą monetę, obie są oczywiście magiczne. Srebrna służy do płacenia za skóry i narzędzia – i w ciągu doby znika z kieszeni sprzedawcy. Drugą opłaca się łapówki, ta z kolei znika, pozostawiając po sobie suche liście. 
Leprechauny doskonale wiedzą, gdzie schowano wszelkie skarby, jednak wydobycie od nich tej wiedzy jest niemal niemożliwe, stąd powiedzenie, że ich bogactwa ukryte są „ po drugiej stronie tęczy”. 
Interesujące jest to, że Irlandczycy wybrali na swój symbol istotę bynajmniej niesłynącą z powściągliwości - leprechauny mają zdecydowanie problem z nadużywaniem alkoholu, są raczej złośliwe i często parają się drobnymi kradzieżami. Jeśli na Wyspie zginą wam skarpetki – szukajcie miejsca, w którym rozlega się stukanie młotków. Tam, przy szewskim warsztacie spotkacie podejrzanego, ale przygotujcie się na trudne zadanie odzyskania swojej własności, bo to nadzwyczaj sprytne konusy są –omamią was, oszukają i wystrychną na dudka ku uciesze gapiów.
Nas nie interesowały skarby ukryte pod tęczowym mostem, lecz inny sekret leprechaunów – klucz do bramy królestwa elfów. Chcieliśmy zobaczyć tę baśniową Irlandię pełną wróżek i istot z celtyckich legend, dlatego ruszyliśmy w dzikie ostępy, a tam… ale po kolei.
Po przylocie zakotwiczyliśmy  niedaleko Dublina, aby odpocząć i zebrać siły przed wielkim skokiem na zachód. Oczywiście nie mogliśmy usiedzieć na miejscu, więc, wykorzystując dogodne położenie naszej bazy noclegowej, udaliśmy się na dwie krótkie wycieczki. Pierwsza zaprowadziła nas do….




[1] Drumlin – (od irlandzko/szkockiego słowa druim czyli grzbiet) forma ukształtowania powierzchni ziemi pochodzenia polodowcowego. Jest to  niskie, owalne wzgórze o podłużnym, asymetrycznym profilu powstałe prawdopodobnie z materiału naniesionego przez lądolód.  Drumliny występują zazwyczaj gromadnie. Inna nazwa drumliny to pagórek bochenkowaty ;)
[2] W tym przypadku około 90 centymetrów.

środa, 10 czerwca 2015

Jest


Jak donoszą czujni szpiedzy na półkach w ( niektórych ) księgarniach pojawiły się Ziarna czasu, moja nowa powieść. 
Gatunek: szczypta realizmu, garść fantasy, kropla kryminału plus polewa przygodowa
Forma : warkocz narracyjny 
Treść : chyba wolałbym porozmawiać o pogodzie....  
 Uwagi: Książka należy do grupy utworów znanych pod hasłem - tylko się nie pogub!  Jest wymagającą lekturą, dla cierpliwego czytelnika. Daje satysfakcję z samodzielnie rozwiązanej zagadki, lecz jednocześnie mami i oszukuje. Czy warto po nią sięgnąć? 
Jasne - pisanie jej było wielka frajdą i mam nadzieję, że takąż również będzie lekturą.   

piątek, 10 kwietnia 2015


WIEŚCI Z WYDAWNICTWA


Zdjęcie użytkownika.
ZAPOWIADAMY
„Ziarna czasu” ARTUR K. DORMANN

Premiera 09.06.2015

Kiedy podczas kataklizmu jesteś jedyną osobą, która go przeżyła, a wspomnienia wyraźnie mówią, że czas się wtedy zatrzymał – jak to wytłumaczysz?
Czy naszym życiem kierują siły, o których nie mamy pojęcia, a los został określony zanim przyszliśmy na świat?
Te pytania powracają w głowach pięciu osób, które z niejasnych dla siebie przyczyn, ocalały z katastrof. Teraz, pchani niewytłumaczalną siłą, wyruszają w podróż w nieznane. 
Kierowani znakami odkryją legendę wciąż żyjącą głęboko w sercu pustyni. Tam staną twarzą w twarz z przeznaczeniem. Każdy z nich z osobna próbuje odnaleźć się w nowej sytuacji. Jednak wkrótce zrozumieją, że zostali powołani do szczególnej misji, a żeby ją wypełnić muszą połączyć siły. Czy starczy im odwagi, by podjąć wyzwanie?

czwartek, 19 marca 2015

   Andaluzja
Część IX
Ronda cd


    Na każdym kroku można tu spotkać przykłady uwielbienia i czci, jaką mieszkańcy darzą korridę i słynnych torreadorów. W przepięknym parku zaprojektowanym na modłę arabską stoi pomnik Romero, torreadora, który wprowadził na arenę muletę i uczynił z walki byków sztukę. Na głównej ulicy pysznią się dumnie wyprężeni kolejni bohaterowie areny, a na Plaza de Toros spiżowy byk rusza do ataku.


  Temat corridy jest i pewnie przez najbliższe lata będzie bardzo trudny. Unia Europejska dąży do zakazania tego krwawego - dziwnie się pisze to słowo - sportu. Z drugiej strony słyszałem rozmowy Hiszpanów bez trudu na starych fotografiach rozpoznających swoich idoli, emocjonowali się, przypominali przebieg kolejnych walk. To, co dla nas wydaje się barbarzyństwem, dla mieszkańców Andaluzji jest wielkim pokazem siły i waleczności człowieka. Usłyszałem kiedyś takie wyjaśnienie ;
-Ten, kto nie lubi corridy, jest hipokrytą udającym, że stek na jego talerzu wyrósł na drzewie. Tymczasem walka byków to przejaw rzeczywistości. Prawdy, którą, udając delikatnych, „cywilizowanych”, staramy się zepchnąć w niepamięć. Najdalej jak to możliwe odsuwamy od siebie widok krwi oraz śmierci i jedynie widok zmagań człowieka ze zwierzęciem, przywraca naturalny porządek świata. Przypomina o surowych prawach rządzących naturą.
   Rozumiem te argumenty, nawet fascynację Hemingwaya czy Wellsa walkami byków, ale jej nie podzielam. W życiu moja noga nie postanie w pobliżu areny ( dlatego nie odwiedziliśmy Plaza de Toros, najstarszej, zbudowanej w latach 1783-1785 areny), a sama myśl o tym widowisku wywołuje we mnie dreszcze. Jedynie w czym zgadzam się z Andaluzyjczykami, to stwierdzenie;
-Corrida to nie sport –mówią – dla nas jest czymś znacznie więcej.
- Corrida to nie sport- odpowiadam - ale rzeźnia dla żądnej krwi i wrażeń gawiedzi.                      
Na szczęście nie ma obowiązku bywania na corridzie, więc szerokim łukiem ominęliśmy także muzeum z eksponatami upamiętniającymi historyczne walki. Zamiast tego skupiliśmy się na podziwianiu miasta - architektura wydaje się zdecydowanie mniej kontrowersyjna.


  W Rondzie warto zobaczyć przede wszystkim mosty. Są trzy:
* Puente Romano – rzymski, znany jako Most świętego Michała, najmniej efektowny, bo spinający El Tajo w najniższym miejscu, bardzo przypomina kamienne, romańskie budowle. Szeroki, przysadzisty w zasadzie nie robi wrażenia.
* Puente Viejo czyli Stary Most zwany arabskim wydaje się zupełnie zwyczajny do momentu, gdy nie trzeba na niego wjechać samochodem. Zaraz za ścianą wysokiej baszty droga podnosi się, zakręca pod kątem prawie 90 stopni, żeby ponownie zakręcić i ominąć mały placyk z balustradą i krzyżem. Karkołomne. Docenić w pełni brutalną finezję tego zygzaku można tylko od strony Casa del Rey Moro.
*Puente Nuevo czyli nowy, co jest określeniem z gruntu mylącym. Zbudowany w 1793 roku przez José Martín de Aldehuela wznosi się w najwyższym punkcie El Tajo. Most ma 120 metrów wysokości (około 40 pięter) i rozciąga się z niego zupełnie niesamowity widok. Z jednej strony możemy podziwiać strome ściany kanionu, niemal niewidoczną wstążkę rzeki w dole. Przyklejone do urwiska casas colgadas – tak zwane wiszące domy- mają nawet ogrody!


Z drugiej strony rozciąga się widok na rozległą równinę u podnóża Rondy, wysokie góry na horyzoncie i pozostałe mosty. Czy warto zajrzeć do wnętrza Puente Nuevo? Jest tam jedna sala z projektorem oraz zamknięte schody, którymi kiedyś można było się dostać do rzeki. Trochę szkoda czasu na oglądanie filmików reklamowych, skoro miasto mamy obok, a przewodnik w dłoni.       
   Resztę dnia warto przeznaczyć na odwiedziny m.in. w kolegiacie Santa María la Mayor, która powstała na terenie dawnego meczetu. Został po nim mihrab[1] oraz wspaniały sufit głównej nawy. Na zewnątrz kolegiata nie robi wrażenia, chociaż jest idealnie wkomponowana w otaczające Plaza Duquesa de Parcent  budynki. Fasada w formie loggi doskonale pasuje do ratusza o charakterystycznych dla architektury hiszpańskiej ciągach łuków. Ten długi budynek, zbudowany w 1734 jako koszary, obecnie zachwyca salą posiedzeń rady miejskiej. Kwadratowa dzwonnica kolegiaty z nadbudówką jest najwyższym punktem na placu, który elegancko przechodzi w mały park z kilkoma dróżkami. Pod ogromnym drzewem rozłożyła się mała kawiarnia. Sielską i trochę leniwą atmosferę tego miejsca zakłóciły nam wskazówki zegara nieubłaganie przypominające, że zostało wiele do obejrzenia, a mamy zbyt mało czasu. Dlatego zrezygnowaliśmy z wizyty w muzeum bandytów, wybierając odwiedziny w zamożnym domu - Lara muzeum. Właściwie jest to pałac hrabiego, zdobywcy Wysp Batanes całkowicie zajęty przez rozliczne precjoza zbierane od pokoleń. Broń, zegarki, wachlarze, kamery filmowe i aparaty stanowią część ogromnej kolekcji właściciela. W podziemiach mieści się  sala wiedźm z licznymi miksturami alchemicznymi oraz tajemniczymi roślinami.


  Za okazałymi murami miasta znajdują się ruiny łaźni arabskich pochodzących z XIII wieku. Dobrze je widać także ze Starego Mostu.
   Kolejnym naszym przystankiem był Palacio de Mondragón, siedziba dawnych władców arabskich. Nie dane nam było jednak podziwiać tej – jak go często nazywają - „małej Alhambry", ponieważ trwał właśnie remont. Udało nam się tylko rzucić okiem na wspaniałe rzeźbione sufity, ozdobne atrium oraz trzy niewielkie ogrody rozlokowane na osobnych tarasach. Stała wystawa archeologiczno – etnograficzna we wnętrzu przedstawia ludy kolejno kolonizujące i władające Rondą. 


   Nie udało nam się natomiast choćby zajrzeć do Casa del Rey Moro, czyli pałacu władców taify. Ponoć warto tu zwiedzić piękne ogrody oraz zejść podziemnymi schodami do rzeki. 365 stopni wykuli w XIV w. chrześcijańscy niewolnicy, by inni „infidel” [2]mogli codziennie wnosić dzbany z wodą wykorzystywaną do basenów, fontann, higieny oraz w gospodarstwie domowym. To się nazywa syzyfowa praca.    
   Osobiście polecam szlak wędrówki pod hasłem -Romantyczna Ronda. Prowadzi on ciasnymi, wąskimi dróżkami, wśród domów obrośniętych bluszczem lub gęstymi bugenwillami, wśród róż rosnących na niewielkich balkonach. Ukryte placyki, ogrody wiszące niemal nad przepaścią, małe kafejki, parki oraz wszechogarniający spokój, jakby sjesta trwała tu wiecznie – tyle może dać wam to niewielkie miasteczko ukryte wśród gór. 






[1] Mihrab nisza w sali modlitw. Wskazuje kierunek ( w stronę Mekki ), w którym powinni modlić się wierni.
[2] Infidel – niewierny, niewierzący 

poniedziałek, 5 stycznia 2015

Andaluzja
Część VIII
Ronda



   Nie wahaliśmy się długo przy wyborze kolejnego punktu naszej eskapady. Ukryta wśród imponujących Gór Betyckich Ronda nie jest dużym miastem, lecz jej położenie od stuleci zachwyca podróżnych.
   Wyobraźcie sobie płaską, żyzną równinę a w jej centralnym miejscu wyrastający wysoki klif. Tak właśnie wygląda Ronda, miasteczko siedzące okrakiem nad stromym wąwozem, którym płynie rzeka Guadalevin. Górując nad okolicą z wyżyn swoich 750 m. n.p.m. trzema imponującymi mostami spina oba brzegi kanionu El Tajo.  Po jednej stronie rozlokowała się arabska dzielnica Ciudad, po drugiej Mercadillo nowa część powstała już po zdobyciu miasta przez chrześcijan.


   Zainteresowani prehistorią wokoło Rondy znajdą grupę osad z okresu neolitu oraz sławną jaskinię Cueva de Pileta z szeregiem malowideł zostawionych przez naszych pra (do potęgi) przodków.
   Walory obronne wysokiej skały jako pierwsi dostrzegli Celtowie i w okolicach 6 wieku p.n.e założyli Arundę, później przejętą przez Fenicjan, ale najważniejszych zmian dokonali Rzymianie. Sam wielki bohater II wojny punickiej Scypion Afrykański założył warownię, która zyskała prawa miejskie za panowania Juliusza Cezara. Gdy Andaluzję podbili Maurowie, Ronda zyskała status stolicy taify[1] i to właśnie z czasów panowania Berberów pochodzi większość zabytków tego niezwykłego miasta.  


   Zdobyta w 1485 przez wojska Ferdynanda i Izabeli stała się świadkiem wielu krwawych wydarzeń. Po upadku Grenady, zgodnie z edyktem władców i zarządzeniami świętej Inkwizycji, wszyscy muzułmanie i żydzi mieli albo przejść konwersję, albo z pustymi rękami opuścić Hiszpanię na zawsze. „Nawróceni” Maurowie zwani Moriscos musieli nosić na turbanach naszyty niebieski księżyc, co narażało ich na prześladowania ze strony fanatyków. Uciekali przed nimi w górskie ostępy Andaluzji, przede wszystkim do Rondy. Zaostrzenie nieludzkich prześladowań wywołało bunt Moriscos pod dowództwem Al.- Fihrey`a, który wsławił się spektakularnym zwycięstwem prowadzonych przez niego partyzantów nad regularnymi oddziałami Alfonsa de Aguilar. Zajadłość walczących po obu stronach była tak wielka, że nie oszczędzono żadnego z pojmanych żołnierzy – podobno takiej brutalności na polu walki nie odnotowano wcześniej w żadnym starciu między muzułmanami a chrześcijanami. Gdy wiadomość o bitwie dotarła do króla Filipa II, wysłał on całą swoją armię, po „zwłoki dzielnych Hiszpanów”, by przygotować im godny pochówek.     
Równocześnie wprowadził politykę maksymalnych represji. Po zdobyciu miasta nakazał zabicie wszystkich Moriscos, a nieliczni, którym jakimś cudem udało się przeżyć, zostali sprzedani w niewolę. Bezlitośnie palono wioski tylko dlatego, że udzieliły schronienia Moriscios, zabijano kobiety i dzieci pochodzenia arabskiego. Czystka etniczna w tych rejonach Andaluzji trwała do początków XVII wieku – przez ponad 100 lat! Trzy miliony ludzi zostało wypędzone z Hiszpanii, a według ostrożnych danych tyle samo zapłaciło życiem za pozostanie na Półwyspie. O okrucieństwie obu stron najlepiej świadczy fakt, że głowa pokonanego głównego przywódcy buntu wisiała przez 30 lat przybita do drzwi pewnego domu w Granadzie.     


  Także wojny napoleońskie nie oszczędziły ludności Rondy, jej ilość zmniejszyła się w ciągu trzech lat z ponad 15,000 do 5000. Barwne historie partyzantów i bandytów z tego dzikiego zakątka Andaluzji rozsławili na cały świat romantyczni literaci. Zresztą wielu innych, wybitnych twórców urzekł tutejszy krajobraz. Bywalcem Posada de las Animas w Mercadillo ( XVI wiecznej urokliwej gospody) był sam Migiel Cervantes. Na początku wieku XX przyjeżdżał tu Rainer Maria Rilke, który zainspirowany miastem i okolicą, ponoć napisał w księdze hotelowej : Szukałem wszędzie miasta marzeń, aż w końcu znalazłem Rondę.



 Ernest Hemingway spędził tu tak wiele czasu, że uważni czytelnicy dostrzegli podobieństwo opisu w ostatnim rozdziale „Komu bije dzwon” do El Tajo.[-1]  Scena zrzucania więźniów ze stromego kanionu jest prawdziwa ( przynajmniej tak głosi informacja na oficjalnej stronie portalu turystycznego), a podobne zdarzenie miało tu rzeczywiście miejsce podczas wojny domowej.  Z kolei Orson Welles mieszkał w La Ciudad i podobnie jak Hemingway zachwycał się korridą, która w Rondzie jest obiektem niemal swoistego kultu. Po śmierci Wellesa jego prochy zostały pochowane właśnie tu, w majątku przyjaciela, emerytowanego torreadora Antonio Ordoneza. Niespełnionym marzeniem tego wybitnego reżysera było nakręcenie Don Kichota w pejzażach Gór Betyckich i okolicach Rondy, która stała się miejscem jego ostatecznego spoczynku. Jeden z bohaterów powieści George Eliot`a ( podobno, jak głosi niepotwierdzona legenda, przodkowie pisarza pochodzili z tych stron) urodził się w Rondzie. A  Georgio Armani zaprojektował dla słynnego torreadora specjalny strój, jego prezentacja odbyła się podczas walki byków, która nazywa się Corrida Goyesca i odbywa się rokrocznie właśnie w Rondzie.  





[1] Arabska nazwa małego państwa