Szukaj na tym blogu

piątek, 4 grudnia 2015

Powerscourt

III



 Ponad wyżynami wilgotnymi od rosy
Niebo układa się miękko i perliście
Szmaragdowy świat przysłuchuje się 
jak  wiatr buszuje w jęczmieniu
Katherine Tynan






Cofnijmy się w czasie do początków XIX w i przejdźmy wspólnie po miejscu niezwykłym, choćby z racji położenia. Oto Powerscourt, rezydencja  jakby stworzona dla czytelników Jane Austin, dlatego chodząc po ogrodach i przeróżnych zakamarkach poczuliśmy się prawie jak bohaterowie jej książek. 


Najpierw usytuowanie - głęboko w sercu Wicklow czeka na odwiedzających XIII- wieczna posiadłość, należąca do jednych z największych atrakcji Irlandii. Powstała na miejscu średniowiecznego zamku, swój ostateczny kształt uzyskała dopiero w 1741 roku, wpisując się architekturą i konsekwencją konstrukcyjną w palladianizm, odmianę stylu klasycystycznego (swego czasu bardzo - może aż za bardzo- modną w Anglii i Irlandii). Sam budynek, górujący nad okolicą, jest naprawdę imponujący, ale od czasu pożaru w 1974 roku to pusta wydmuszka. Jedynie parter i częściowo piętro są wykorzystywane na sklepy z rzemiosłem oraz kawiarnię, a zatem mamy zamiast pałacu coś, co bardziej przypomina stylowe centrum handlowe niż zabytkową posiadłość. Nas uwiodła wiktoriańska atmosfera tutejszej restauracji


( w której warto zjeść śniadanie albo po prostu napić się kawy, choć  ceny są tu dosyć wysokie, nawet jak na irlandzkie standardy). 
Powerscourt Estate jest obecnie w rękach rodziny Slazengerów ( tak, tej związanej ze sprzętem sportowym), więc nic dziwnego, że stworzone tu pole golfowe olśniewa. Majątek rodziny pozwolił także podnieść z upadku skarb posiadłości – ogrody. 
Powerscourt znalazło się na liście dziesięciu najpiękniejszych rezydencji na świecie według Lonely Planet, a jej ogrody na trzecim miejscu w rankingu National Geographic, co samo w sobie mówi wiele.  Od momentu przekroczenia bramy, trafiamy do świata równoległego, z jednej strony mamy dzikie, milczące szczyty Wicklow, z drugiej wypielęgnowane trawniki, szpalery drzew, wygładzone pole golfowe pod smukłymi palmami ( megalityczne grobowce czy XV- wieczne opactwa w jakiś niepojęty sposób wpisują się doskonale w surowy krajobraz Irlandii natomiast budynki pokroju Wersalu, wydają się tu być jakby nie na miejscu). Wrażenie dysonansu szybko mija, wystarczy, że  uświadomimy sobie, jak głęboko jest to przemyślana koncepcją. Rozrysowany na tle surowego krajobrazu idylliczny świat kokietuje salonową elegancją. Pan Darcy z Elizabeth byliby tu jak najbardziej na miejscu, podczas popołudniowej przechadzki podziwialiby szyk francuskiego ogrodu, gdzie niepodzielnie króluje harmonia, symetria i porządek lub z przyjemnością zagłębili w cześć angielską, z biegnącymi bezładnie ścieżkami, leśnymi krzewami czy pojawiającymi się ni stąd ni z owąd sadzawkami -wszystko to oczywiście dogłębnie przemyślane i zaplanowane. 
Przystając na polanie wśród monumentalnych drzew, spojrzeliby na odległe zbocza gór pokryte wrzosowiskami. Jakże miło mieć takie miejsce, gdzie można delektować się popołudniową kawą, pozostawiając zagubiony gdzieś w pobliskich dolinach czas. Nasz spacer kończy się w sercu ogrodu – nad  Jeziorem Trytonów, skąd roztacza się chyba najpiękniejszy widok na rezydencję, a imponujące schody z rzeźbami koni odwołują się do koncepcji włoskich palazzo. Ten widok oczarował nie tylko nas, Powerscourt pojawia się w licznych filmach m.in w Hrabim Monte Cristo, gdzie służy za dom Dantesa. 


Na prawo od jeziora czekały na nas jeszcze dwie niespodzianki – ogród japoński odnoszący się bardzo luźno do sztywnych ram i koncepcji wypracowanych przez pokolenia filozofów( bo chyba tak ich można nazwać) zieleni, nadrabiający niedostatki specyficzną lokalizacją i nieco frywolnym, młodzieńczym charakterem oraz Tower Valley - kamienna wieża przypominająca, że w początkach swojego istnienia, miejsce to nie było tylko gospodarzem turniejów golfowych czy tłem dla teledysków, ale prawdziwą średniowieczną twierdzą. 


Niechętnie pożegnaliśmy Powerscourt Estate, ale obawialiśmy się, że powtórzy się sytuacja z poprzedniego roku. Wtedy z nosami na kwintę staliśmy przed bramą parku, gdzie znajduje się najwyższy wodospad na Wyspie, ze smutnym spojrzeniem wbitym w nieubłaganą tarczę zegara, wskazującą kwadrans po piątej. Nie jest to pierwszy napotkany na naszej drodze fenomen natury, za który trzeba zapłacić. Rodzi to moje wątpliwości, bo z jednej strony obiekt jest strzeżony, zadbany, na miejscu zawsze jest ktoś gotowy do pomocy, ale z drugiej strony czy takie miejsca powinny generować zysk?  Czy  płynąca od tysięcy lat woda naprawdę jest częścią czyjegoś biznesu? Wychodzą z tego absurdy podobne do amerykańskiego płacenia za przestrzeń ponad dachami domów. Chyba bliższa jest mi koncepcja Indian, mówiąca, że ziemia nie powinna mieć właściciela. 


Ale wracając do tematu -Powerscourt Waterfall mierzy 121 metrów i jest niewątpliwie wart odwiedzin, choćby dlatego, że … nigdy wcześniej nie widziałem takiego koloru wody. W słoneczny dzień promienie prześwietlają rozszczepione na kamieniach krople, opalizują w refleksach, wydobywając niesamowity odcień – ogólnie brązowy, zbliżony do kawowego, w głównym korycie  miedziany. Oto rzeka  Dargle, której wody ( nie wiem czy dzieje się tak z powodu skał barwiących nurt, czy torfowisk, przez które płynie) są  przedziwnego koloru. Od źródeł w górach Wicklow ( szczyt Kippure)toczy się w stronę wodospadu, aby spaść do niecek i pokazać swoje ciemnobrązowe oblicze. Z radością  skorzystaliśmy z tego, że okolica sprzyja dłuższemu wypoczynkowi, na licznych polanach lub w cieniu majestatycznych drzew można sobie zrobić piknik – chociaż trzeba uważać na osy.  
I tak oto dobiegła końca cześć pierwsza naszego pobytu na Zielonej Wyspie. Następnego dnia budzik zerwał nas o świcie, a gdy słońce wstało, byliśmy już w drodze do Galway.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz