Szukaj na tym blogu

niedziela, 27 grudnia 2015

   Clonmacnoise
IV



      Nazywane czasem miastem 7 kościołów to jeden z głównych przystanków dla zwiedzających zachodnią Irlandię.  Nasze towarzystwo, chwilowo ochrzczone jako domorośli poszukiwacze leprechaunów w skrócie DPL wdało się w dyskusję na temat sposobu wymawiania nazwy tej miejscowości. Jedni chcieli ją czytać z francuska ( ciekawe czemu?), inni optowali za wymową angielską. W celu rozstrzygnięcia wątpliwości zapytaliśmy odpowiedniego człowieka i usłyszeliśmy- „Klun mik nosz” czyli –coraz częściej używana –irlandzka wersja Cluain Mhic Nóis, dosłownie "łąka synów Nósa" (oczywiście, nadal obowiązuje oficjalnie wymowa angielska).


Na owej łące, tuż nad rozlewiskami rzeki Shannon położony jest  jeden z najstarszych zespołów klasztornych.  Założony w latach 500 przez świętego Kierana pełnił ważną rolę ośrodka religijnego na szlaku handlowym między wschodem a zachodem. Święty, który założył opactwo, uznawany jest za jednego  z dwunastu irlandzkich apostołów. Ubogi syn cieśli, wykształcony w szkole świętego Finiana, siedem spędził w pustelni na wyspie  Inishmore (Aran), później – zgodnie z proroctwem- udał się wraz z towarzyszami oraz krową na środek – prawie mu się udało trafić- Irlandii i założył tam kościół oraz klasztor o –podobno- dość surowej regule[1]. Niestety nie dane mu było zbyt długo cieszyć się dziełem własnych rąk. Zmarł prawdopodobnie na żółtą febrę w wieku 33 lat  ( to w jaki sposób zdążył odebrać wykształcenie, zostać pustelnikiem i zbudować opactwo w tak krótkim czasie pozostaje dla mnie zagadką ). Samo  Clonmacnoise było przez wieki znaczącym ośrodkiem kultury i sztuki oraz ważnym punktem na drodze chrystianizacji Irlandii. Strategiczne położenie klasztoru służyło budowaniu jego potęgi i sławy, w czasach średniowiecza był to bodaj najbardziej znany ośrodek religijny w tej części świata, do którego przybywali rzemieślnicy i uczeni z całej Europy. Docenili to królowie Tary i Connacht wybierając opactwo na miejsce swojego pochówku.  Spoczywają tu także zwłoki ostatniego wielkiego króla Irlandii, Ruaidri Ua Conchobair`a oraz -w niewielkiej kamiennej kaplicy -założyciela, świętego Kierana. Kaplica stanęła na miejscu starej, drewnianej budowli i, chociaż przeprowadzone tam stosunkowo niedawno wykopaliska archeologiczne nie potwierdziły obecności szczątków ludzkich, odsłoniły natomiast skarb w postaci złotego pastorału obecnie przechowywanego w Muzeum Narodowym.  To arcydzieło sztuki średniowiecznej najlepiej obrazuje mistrzostwo dawnych rzemieślników i artystów. W Clonmacnoise powstały także bogato ilustrowane manuskrypty – w tym słynna The Book of the Dun Cow, irl. Lebor na hUidre spisana ponoć na pergaminie pochodzącym z owej cudownej krowy, która przybyła ze świętym nad rzekę Shannon. Za życia jej mleko pozwalało przetrwać wszystkim mnichom i licznym gościom, dlatego została pośmiertnie uhonorowana możliwością głoszenia Słowa spisanego na własnej skórze. 


Opactwo przywitało nas ulewnym deszczem oraz przenikliwym chłodem. Opatuleni, wyraźnie zmarznięci  Francuzi, Niemcy i Hiszpanie z parasolami i w pelerynach przemykali chyłkiem, niemal wstydliwie pomiędzy roześmianymi Irlandczykami w kusych spodenkach i podkoszulkach.  Im niepotrzebne były parasole ani kurtki, w końcu był sierpień i należało chodzić  w odpowiednich, letnich ubraniach mimo, że nieubłagany słupek rtęci wskazywał około 17 stopni C.  Ten obrazek będzie nam towarzyszył wszędzie, nawet wtedy, gdy temperatura jeszcze opadnie -oto szczękający zębami turyści i wyraźnie ubawieni ich niewyraźnymi minami Irlandczycy. Warto dodać, że rzecz cała miała miejsce w najcieplejszym bodaj miesiącu, gdy cała Europa zmagała się z falą saharyjskich upałów, tylko tam, w krainie Faerie słońce wzięło dłuższy urlop, wzywając na zastępstwo deszcz, ulewny deszcz, ciągłą mżawkę, mgłę i przenikliwy ziąb.  Musiało być bardzo źle, bo poznani mieszkańcy Zielonej Wyspy przepraszali nas za pogodę, kiedy zapytaliśmy : jak tu bywa zimą? usłyszeliśmy :
- Pada tak samo, jest tylko cieplej

Mieliśmy zatem lato mokre i zimne, jednak niepozbawione uroku, tak właśnie było w  Clonmacnoise,  gdzie  szare, ołowiane niebo wisiało nad rozlewiskami rzeki Shannon, przytłaczało horyzont i spowijało ruiny lekką mgłą.  Opuszczone miejsca, a szczególnie cmentarze w taką pogodę nabierają niepowtarzalnego klimatu; lekko melancholijnego, doprawionego nostalgią oraz oczywistą refleksją. Romantyzm romantyzmem, niemniej z prawdziwą przyjemnością udaliśmy się do zbudowanego obok centrum turystycznego. Tam, już pod dachem, mogliśmy podziwiać celtyckie krzyże.  Najstarszy, Krzyż Północny, pochodzi z ok. 800 roku, drugim (podobno jednym z najciekawszych zachowanych w Irlandii) jest tutejszy The Cross of the Scriptures ("Krzyż Pisma") z początku X wieku. Z pierwszym z nich wiąże się dziwna historia, wyrzeźbiony z piaskowca, używanego do tworzenia kamieni młyńskich  przedstawia sceny zupełnie inne niż biblijne.  Obok znanego wzoru plecionki celtyckiej widnieje na nim wizerunek  Cernunnosa pogańskiego boga płodności i polowań. Mówi się o nim, że jest to  łącznik pomiędzy dawną, celtycką Irlandią a jej nowym, chrześcijańskim obliczem, lecz mnie zaskoczył fakt, że  znalazł się on w opactwie. I dlaczego nazywa się go krzyżem, skoro jest to słup? Sama postać  Cernunnosa jest już dostatecznie kontrowersyjna, celtycki bóg z rogami (podobny do brytyjskiego Herna) był przecież ikonograficznym pierwowzorem Wiecznego Adwersarza. Wystarczy spojrzeć na siedzącego ze skrzyżowanymi nogami koźlego boga, żeby zobaczyć zaskakujące podobieństwo także do greckiego Pana.


Co prawda oryginalne krzyże przeniesiono do centrum, ponieważ niszczały na powietrzu, a ich unikalne reliefy ulegały powolnemu zatarciu, ale na ich miejscu postawiono kopie, dlatego łatwo sobie wyobrazić obraz sprzed 1000 lat, gdy wysokie krzyże rzucały swój cień na ołtarz w katedrze.
To były z jednej strony wspaniałe czasy- liczba mnichów wzrosła z dziesięciu do prawie dwóch tysięcy, stare, drewniane kaplice i kościoły zastępowano systematycznie znacznie trwalszymi kamiennymi budowlami. Do opactwa płynęła niekończąca się rzeka pielgrzymów,  gości i teologów z wielu zakątków  ówczesnego świata.  Z drugiej strony zaraza zdziesiątkowała mieszkańców, 40 razy na przestrzeni kilkuset lat zaatakowano klasztor  (wśród agresorów byli zarówno okoliczni władcy jak i chciwi Wikingowie ), ale paradoksalnie największych szkód dokonały siły przyrody. Wspaniała wieża O'Rourke zaraz po wybudowaniu została trafiona piorunem i straciła głowicę, w tym niekompletnym stanie przetrwała do dnia dzisiejszego. 


Częste najazdy sprawiły jednak, że wierni uznali Clonmacnoise za niebezpieczne i opuścili opactwo, które popadło w ruinę.  Ostatecznie los tego miejsca przypieczętował najazd Anglików w 1554 roku. Splądrowano klasztor tak dokładnie, że nawet gwiźnięto witraże z okien. A co? Zawsze mogły się do czegoś przydać. 
Oprócz ruin licznych świątyń można w pobliżu kaplicy Clonfinlough podziwiać niezwykły kamień.  To petrosomatoglif[2], który ma wiele zagłębień na przykład w kształcie krzyża. Nazywany przez mieszkańców The Fairy Horseman prawdopodobnie pełnił ważną funkcję podczas koronacji klanowych władców.
Niedaleko klasztoru znajdują się przedziwne ruiny normańskiej twierdzy, nie można ich co prawda zwiedzać, ale warto się przy nich choć na chwilę zatrzymać. Zbudowany  w 13 wieku na wzgórzu zamek miał  strzec i kontrolować pobliski most. Trzypiętrowa twierdza  (całkiem wysoka) otoczona  głęboką fosą i potężnymi murami zaledwie po 100 latach zamieniła się w niezwykłą ruinę. Obrośnięte trawą resztki murów zdają się niebezpiecznie balansować na szczycie ziemnego kopca, jakby przecząc prawom fizyki.  
Zakapturzona figura  pielgrzyma pożegnała nas ozięble, jakby nawet  jemu przeszkadzała uporczywa mżawka i ruszyliśmy jeszcze dalej na zachód do …



[1] Klasztory irlandzkie w przeciwieństwie do europejskich nie miały określonej reguły, w kodeksach spisywano wyłącznie- jakbyśmy to dziś nazwali- zasady zachowania typu: nie wolno pluć w czasie mszy, wylizywać łyżki czy rozmawiać podczas modlitwy. Kary za te wykroczenia to czasem sama poezja: winny „zbrodni” musiał w ramach pokuty na przykład leżeć na pokrzywach czy spędzić noc w trumnie razem z jej właścicielem (znaczy nieboszczykiem). 
[2] Petrosomatoglif -  obraz części ciała człowieka, przedmiotu lub zwierzęcia wyryty lub stworzony naturalnie  skale. Takie głazy występują na całym świecie, często pełnią ważną rolę i są wykorzystywane  podczas ceremonii religijnych i świeckich, takich jak koronacja królów. Niektóre z nich są traktowane jako artefakty powiązane ze świętymi lub bohaterami legend.





czwartek, 24 grudnia 2015

Życzenia :)



Moim Wiernym Czytelnikom składam serdeczne życzenia zdrowych, spokojnych i radosnych świąt oraz udanego sylwestra. Oby rok 2016 był wyjątkowy i niezwykły
Sobie natomiast i podobnym do mnie wariatom mnóstwa wrażeń. Wszędzie :roll:  
Artur K Dormann

piątek, 4 grudnia 2015

Powerscourt

III



 Ponad wyżynami wilgotnymi od rosy
Niebo układa się miękko i perliście
Szmaragdowy świat przysłuchuje się 
jak  wiatr buszuje w jęczmieniu
Katherine Tynan






Cofnijmy się w czasie do początków XIX w i przejdźmy wspólnie po miejscu niezwykłym, choćby z racji położenia. Oto Powerscourt, rezydencja  jakby stworzona dla czytelników Jane Austin, dlatego chodząc po ogrodach i przeróżnych zakamarkach poczuliśmy się prawie jak bohaterowie jej książek. 


Najpierw usytuowanie - głęboko w sercu Wicklow czeka na odwiedzających XIII- wieczna posiadłość, należąca do jednych z największych atrakcji Irlandii. Powstała na miejscu średniowiecznego zamku, swój ostateczny kształt uzyskała dopiero w 1741 roku, wpisując się architekturą i konsekwencją konstrukcyjną w palladianizm, odmianę stylu klasycystycznego (swego czasu bardzo - może aż za bardzo- modną w Anglii i Irlandii). Sam budynek, górujący nad okolicą, jest naprawdę imponujący, ale od czasu pożaru w 1974 roku to pusta wydmuszka. Jedynie parter i częściowo piętro są wykorzystywane na sklepy z rzemiosłem oraz kawiarnię, a zatem mamy zamiast pałacu coś, co bardziej przypomina stylowe centrum handlowe niż zabytkową posiadłość. Nas uwiodła wiktoriańska atmosfera tutejszej restauracji


( w której warto zjeść śniadanie albo po prostu napić się kawy, choć  ceny są tu dosyć wysokie, nawet jak na irlandzkie standardy). 
Powerscourt Estate jest obecnie w rękach rodziny Slazengerów ( tak, tej związanej ze sprzętem sportowym), więc nic dziwnego, że stworzone tu pole golfowe olśniewa. Majątek rodziny pozwolił także podnieść z upadku skarb posiadłości – ogrody. 
Powerscourt znalazło się na liście dziesięciu najpiękniejszych rezydencji na świecie według Lonely Planet, a jej ogrody na trzecim miejscu w rankingu National Geographic, co samo w sobie mówi wiele.  Od momentu przekroczenia bramy, trafiamy do świata równoległego, z jednej strony mamy dzikie, milczące szczyty Wicklow, z drugiej wypielęgnowane trawniki, szpalery drzew, wygładzone pole golfowe pod smukłymi palmami ( megalityczne grobowce czy XV- wieczne opactwa w jakiś niepojęty sposób wpisują się doskonale w surowy krajobraz Irlandii natomiast budynki pokroju Wersalu, wydają się tu być jakby nie na miejscu). Wrażenie dysonansu szybko mija, wystarczy, że  uświadomimy sobie, jak głęboko jest to przemyślana koncepcją. Rozrysowany na tle surowego krajobrazu idylliczny świat kokietuje salonową elegancją. Pan Darcy z Elizabeth byliby tu jak najbardziej na miejscu, podczas popołudniowej przechadzki podziwialiby szyk francuskiego ogrodu, gdzie niepodzielnie króluje harmonia, symetria i porządek lub z przyjemnością zagłębili w cześć angielską, z biegnącymi bezładnie ścieżkami, leśnymi krzewami czy pojawiającymi się ni stąd ni z owąd sadzawkami -wszystko to oczywiście dogłębnie przemyślane i zaplanowane. 
Przystając na polanie wśród monumentalnych drzew, spojrzeliby na odległe zbocza gór pokryte wrzosowiskami. Jakże miło mieć takie miejsce, gdzie można delektować się popołudniową kawą, pozostawiając zagubiony gdzieś w pobliskich dolinach czas. Nasz spacer kończy się w sercu ogrodu – nad  Jeziorem Trytonów, skąd roztacza się chyba najpiękniejszy widok na rezydencję, a imponujące schody z rzeźbami koni odwołują się do koncepcji włoskich palazzo. Ten widok oczarował nie tylko nas, Powerscourt pojawia się w licznych filmach m.in w Hrabim Monte Cristo, gdzie służy za dom Dantesa. 


Na prawo od jeziora czekały na nas jeszcze dwie niespodzianki – ogród japoński odnoszący się bardzo luźno do sztywnych ram i koncepcji wypracowanych przez pokolenia filozofów( bo chyba tak ich można nazwać) zieleni, nadrabiający niedostatki specyficzną lokalizacją i nieco frywolnym, młodzieńczym charakterem oraz Tower Valley - kamienna wieża przypominająca, że w początkach swojego istnienia, miejsce to nie było tylko gospodarzem turniejów golfowych czy tłem dla teledysków, ale prawdziwą średniowieczną twierdzą. 


Niechętnie pożegnaliśmy Powerscourt Estate, ale obawialiśmy się, że powtórzy się sytuacja z poprzedniego roku. Wtedy z nosami na kwintę staliśmy przed bramą parku, gdzie znajduje się najwyższy wodospad na Wyspie, ze smutnym spojrzeniem wbitym w nieubłaganą tarczę zegara, wskazującą kwadrans po piątej. Nie jest to pierwszy napotkany na naszej drodze fenomen natury, za który trzeba zapłacić. Rodzi to moje wątpliwości, bo z jednej strony obiekt jest strzeżony, zadbany, na miejscu zawsze jest ktoś gotowy do pomocy, ale z drugiej strony czy takie miejsca powinny generować zysk?  Czy  płynąca od tysięcy lat woda naprawdę jest częścią czyjegoś biznesu? Wychodzą z tego absurdy podobne do amerykańskiego płacenia za przestrzeń ponad dachami domów. Chyba bliższa jest mi koncepcja Indian, mówiąca, że ziemia nie powinna mieć właściciela. 


Ale wracając do tematu -Powerscourt Waterfall mierzy 121 metrów i jest niewątpliwie wart odwiedzin, choćby dlatego, że … nigdy wcześniej nie widziałem takiego koloru wody. W słoneczny dzień promienie prześwietlają rozszczepione na kamieniach krople, opalizują w refleksach, wydobywając niesamowity odcień – ogólnie brązowy, zbliżony do kawowego, w głównym korycie  miedziany. Oto rzeka  Dargle, której wody ( nie wiem czy dzieje się tak z powodu skał barwiących nurt, czy torfowisk, przez które płynie) są  przedziwnego koloru. Od źródeł w górach Wicklow ( szczyt Kippure)toczy się w stronę wodospadu, aby spaść do niecek i pokazać swoje ciemnobrązowe oblicze. Z radością  skorzystaliśmy z tego, że okolica sprzyja dłuższemu wypoczynkowi, na licznych polanach lub w cieniu majestatycznych drzew można sobie zrobić piknik – chociaż trzeba uważać na osy.  
I tak oto dobiegła końca cześć pierwsza naszego pobytu na Zielonej Wyspie. Następnego dnia budzik zerwał nas o świcie, a gdy słońce wstało, byliśmy już w drodze do Galway.