Szukaj na tym blogu

piątek, 18 listopada 2016

Dunluce Castle

XV

   Czyli nad wyraz romantyczne ruiny. Znajdziemy je nad brzegiem oceanu, na bazaltowym półwyspie. Jedna część, tak zwane podzamcze mieszczące kwatery służby znajduje się na stałym lądzie, z zamkiem łączy je most – kiedyś zwodzony. Ruiny są dostępne do zwiedzania.
Sam zamek ma bardzo ciekawą historię, w której legendy, niesprawdzone „fakty” doskonale przenikają się z wydarzeniami mającymi tam naprawdę miejsce. Jako przykład wystarczy podać powód, dla którego ostatni właściciele opuścili zamek, mówi się, że rodzina MacDonell uciekła przepłoszona przez liczne zjawy, bo jest to (w opinii ekspertów)najbardziej nawiedzona siedziba w całej IP.


   Opowieść zaczyna się w XIII wieku, gdy twierdzę podniósł do rangi rodowego zamku Richard de Burgh 2 earl Ulsteru. Pierwsze zapiski o tym miejscu pochodzą z XVI wieku, po tym jak przejęła go rodzina McQuillan. Właściciele zbudowali dwie wieże i dzięki temu stali się panami tego odcinka szlaku wodnego. Czym się zajmowali, dlaczego opuścili zamek, nie wiemy, jednak istnieje legenda, która mówi, że już dała im się we znaki biała dama czyli duch kobiety o imieniu Maive (zdrobnienie od Maeve w Irish Gaelic oznacza tą, która odurza, co jest powiązane z pięknem, siłą oraz magią).
Dziewczyna była córką poprzedniego właściciela, człowieka surowego i ponurego niczym jego zamczysko. Znalazł on dla swego dziecięcia męża godnego jej ręki(pewnie starego i brzydkiego), lecz serce dziewczyny od dawna było zajęte przez młodzieńca hojnie obdarzonego urodą, nieco mniej hojnie majątkiem. Plotka głosi, że był parobkiem, mówi się też o synu chłopki ze wsi albo dziedzicu wrogiego klanu. W każdym razie podczas uczty córcia ostentacyjnie odrzuciła – ku oburzeniu ojca – przedstawionego kandydata, odziała się w białą suknię (taki niby całun to miał być) i pokazała focha. Tatko upartą dziewicę do wieży kazał wtrącić, a sam udał się odtrąconego niby prawie zięcia, aby za nietakt przeprosić i jeszcze raz córkę – tym razem bez jej zgody – ofiarować. Inni twierdzą, że  zhańbiony postępkiem nieposłusznej latorośli, śmierci na polu bitwy szukał – taka go zgryzota zdjęła. Wykorzystując nieobecność ojczulka, panna i jej wierna służąca uknuły plan. Ukochany pod zamek podpłynął niewielką łódką,  pokojówka wykradzionym od strażników kluczem otworzyła drzwi wieży, a dziewoja uciekła.


   Na prawo od mostu, 30 metrów poniżej zamku jest jaskinia morska, której przeznaczenie było jasne, ukrywano tam zrabowane towary, zbiegów i powstańców oraz kontrabandę, bo w czasie, gdy morze jest spokojne, bez problemu wpływają do niej łodzie. W tejże właśnie jaskini czekał na lubą stęskniony kochanek. Szczęśliwi, że są razem, popłynęli szukać swojego miejsca gdzie indziej. Wtedy rozpętał się sztorm straszliwy – plotka głosi, że tak zadziałała ojcowska klątwa, którą zabezpieczył drzwi do wieży, inni twierdzą, że to serca rodziców złamane nieposłuszeństwem córki były klątwy owej przyczyną, jeszcze inni upatrują źródeł w grzesznym  postępowaniu kochanków zanim wsiedli do owej łodzi, nieważny powód, prawda głosi, że podobnej zawieruchy najstarsi rybacy nie pamiętali. Zaczęła się ona w chwili, gdy łódka kochanków wypłynęła na ocean. Po upiornej nocy, pełnej dziwnych szlochów i jęków jakowyś, na plaży u podnóża zamku trupa mężczyzny wyłowiono. Tylko. Od tej pory natomiast kobieta w bieli ma paskudny zwyczaj pojawiać się w najmniej spodziewanych miejscach i łkać rozpaczliwie. Zobaczył ja ponoć małoletni synek McQuillanów i zaczął się od tej pory jąkać. Rodzina, nie czekając na dalsze objawienia, zwinęła manatki, włości swe przekazując szkockim  MacDonellom – co prawda historia nie operuje tu słowem „przekazanie”, lecz „wysiedlenie”, ale fakt pozostaje bezsporny, zamek trafił w inne ręce. Tuż obok wyrosło miasto założone przez pierwszego hrabiego Antrim – do 2011 myślano, że jest to kolejna legenda, tymczasem wykopaliska archeologiczne potwierdziły jego istnienie. Zaskakujące jest, iż w owym mieście – niebawem zresztą zrównanym z ziemią podczas irlandzkiego powstania z 1641 roku – było zaskakująco nowocześnie, domy miały nawet toalety !!! (przypominam, że mówimy tu o wieku XVII).    


   Cofnijmy się jednak sto lat wcześniej do pewnej nocy, gdy kolejny, piekielny sztorm zatrząsł okiennicami Dunluce Castle. Tym razem mieszkańcy byli świadkami tragedii, jaka spotkała jeden z okrętów hiszpańskiej armady ( w roku 1588 pewna swojej potęgi Hiszpania wysłała okręty na podbój Anglii, z 30 000 marynarzy  aż 10 000 znalazło spokój na podwodnym cmentarzysku.  Pokonana, ciężko ranna armada wracała do ojczyzny szlakiem prowadzącym dookoła Irlandii, stąd ocean od północy i zachodu dosłownie usiany jest spoczywającymi w wiecznej ciszy wrakami). Jeden z okrętów, galera o nazwie La Girona, targany wiatrem zatonął tuż u podnóża zamku. Z 1300 marynarzy ocalało 9. Nurkowie sprowadzeni przez ówczesnego właściciela ( znowu przypominam, że mówimy tym razem o wieku XVI) wydobyli największy – jak do tej pory – skarb znaleziony  na statku ( obecnie można go podziwiać w muzeum w Belfaście). Tamta straszna noc- wycie wiatru, wrzaski i szlochy tonących, furia oceanu i bezradność ludzi na brzegu, którzy mogli tylko przyglądać się, jak woda zabiera kolejną daninę z ludzkiego życia zapadła w pamięć ówczesnych tak mocno, że zaczęto coraz głośniej mówić o klątwie Dunluce. I plotka nabierała mocy, choć skarby z La Girony posłużyły do odbudowania świetności zamku, a hiszpańskie armaty ozdobiły podwórzec, coraz częściej szeptano o złym losie, który spotyka mieszkańców. Do tego doszły opowieści o pojawiających się -jako zapowiedź sztormu -duchach hiszpańskich żeglarzy, którzy bezskutecznie próbują z odmętów powrócić w swoje strony i scenariusz na horror mamy gotowy. 
Wątpiącym w istnienie klątwy nie pomogło dramatyczne wydarzenie, mające miejsce dwieście lat później. W odbudowanym na modłę szkocką zamku doszło do tragedii. Razem ze ścianą skalną do oceanu runęła cała kuchnia, zginęli wszyscy oprócz kuchcika, który zakopał się pod marchewkami, by uciąć sobie drzemkę. Od huku ogłuchł na zawsze, a ziemia zatrzęsła się aż do kraj wybrzeża, co jest o tyle dziwne, że kuchnia obok dworu stoi w stanie prawie nienaruszonym. Rzeczywiście zapadła się ściana północna zamku, ale nigdy nie było w niej kuchni, skąd zatem opowieść o chłopcu w marchewkach? Od tej pory – jak znów głosi plotka – właściciele nie chcieli już dłużej mieszkać w domu, który padał ofiarą duchów (oczywiście, nieszczęśnicy, którzy zginęli podczas osuwiska wracają nocami, by skowyczeć i straszyć mieszkańców) oraz naturalnych katastrof. Tymczasem prawda jest taka, że następstwem bitwy pod Boyne było zubożenie rodu, którego nie stać było na utrzymanie tak okazałej siedziby. Zamczysko zaczęło popadać w coraz bardziej romantyczną ruinę, która dziś urzeka tysiące turystów. Jego wizerunek zobaczymy w wielu filmach, znajdziemy w opisach m.in. na kartach powieści C.Lewisa oraz wewnętrznej okładce płyty Led Zeppelin pt Houses Of The Holy, a na jej zewnętrznej stronie zobaczymy…                 

niedziela, 28 sierpnia 2016

Irlandia Północna
XIV




Po raptem półgodzinnym rejsie stanęliśmy na suchym lądzie już w innym państwie. Nie było przejścia granicznego, kontroli dokumentów. Z pozoru wszystko wydawało się normalne, ale pierwszym, co zobaczyliśmy, był strzeżony obiekt wojskowy. Zasieki, mury, kamery – ten obrazek towarzyszył nam tu wielokrotnie.  Prosty przykład- w Irlandii nie widzieliśmy żadnej flagi na prywatnych budynkach, tutaj niemal każdy dom był „ oflagowany” z jednej strony powiewał Union Jack, z drugiej trójkolorowa flaga Eire. W Republice Irlandii znaleźliśmy się nad ujęciem wody pitnej. Było to duże jezioro( z którego ponoć Guinness czerpie wodę) na brzegu stały sobie ławeczki i tylko kilka tabliczek informowało, że jest to teren, gdzie nie wolno się kąpać. Po drugiej stronie ujęcie wody było obiektem militarnym. Niby to cały czas poczciwa, stara Europa, a jednak tu czuje się pewien rodzaj napięcia…
Naszym pierwszym przystankiem w IP był:

Portstewart


Ta niewielka miejscowość  a właściwie kurort sąsiedniego Portrush, słynie z 2 kilometrowej promenady wzdłuż Atlantyku.  Jednocześnie – o czym sami się przekonaliśmy-jest to miejsce wyjątkowo popularne wśród surferów. Zajęli oni miejsce wiktoriańskich rodzin, które w  Portstewart  wypoczywały od chwili, gdy stało się modne „bywanie u wód”.  
Rejon obecnego kurortu był zamieszkiwany już od czasów neolitu, jednak jego popularność przypada na wiek XIX.  Osiem lat wcześniej te tereny kupił pewien przedsiębiorczy człowiek i ochrzcił panieńskim nazwiskiem matki. Trafił – jak to mówimy- na prawdziwą żyłę złota. Obecnie ceny nieruchomości są tu najwyższe z całej IP, metr wypada drożej niż w bogatych dzielnicach Belfastu. Mieszkańcy – wpływa na to chyba wypoczynkowy charakter miasteczka- są  zintegrowani, a stosunki między Irlandczykami z północy a przybyszami z południa są poprawne.
Portstewart uniknęło losu sąsiedniego Portrush i nie pozwoliło na bylejakość. Zamiast osiedli przyczep kempingowych panuje tu - na szczęście - pewna konsekwencja w zakresie budownictwa mieszkaniowego. Apartamenty, domy prywatne starają się zachować ów wyróżniający je, dystyngowany charakter, co w połączeniu z „luzacką” kulturą surferów daje niesamowity efekt.


 Nad całą zatoką króluje zamek O`Hary noeogotycki olbrzym, który zawłaszczył szczyt urwiska, obecnie jest to klasztor i kolegium dominikańskie. Z małego portu na wschodzie wypływają stateczki rybackie, oferujące komercyjne połowy. Portstewart  Strand oferuje wspaniały spacer, z jednej strony kończy ją Barmouth – sanktuarium dzikiego ptactwa, stad zobaczyć można nawet Donegal, z drugiej prowadzi wprost na groblę olbrzyma czy też giganta, do której udaliśmy się zresztą następnego dnia, po drodze mijając….

 …największy klub golfowy w IP. Trzy pola (w ciągu) należące do jednego klubu, razem 54 dołki. W całej Europie to prawdziwa rzadkość, bo klasyczne pola mają najwyżej 18.          

poniedziałek, 27 czerwca 2016

 Donegal

XIII


To dalekie wołanie do mej własnej ziemi,
do wrzosowisk, gdzie śmigają wróżki
w Rosses i Gwedore,
Gdzie białogrzywe pysznią się fale
U skalistego brzegu Dooran
Patrick MacGill


   Kolejny dzień naszej wyprawy w poszukiwaniu wszelkich legendarnych istot zaczęliśmy od wizyty w miasteczku Donegal. Chociaż jest niewielkie- liczy sobie 3 tysiące mieszkańców – to prawdziwa brama prowadząca w stronę najsłabiej zaludnionych terenów Irlandii. Żyje tu najmniej ludzi, klimat jest najsurowszy, a widoki najpiękniejsze. Tak przynajmniej twierdzą ci, którzy hrabstwo Donegal odwiedzili. Rzeczywiście - miast jest mało, pogoda zazwyczaj bywa koszmarna, a krajobrazy zapierają dech w piersiach. Samo miasteczko Donegal to urokliwe miejsce, leżące u ujścia rzeki Eske do zatoki. Słynie głównie z faktu, że urzędował tu klan  O’Donnell, jedna z najważniejszych rodzin w historii Irlandii, ponieważ byli główną opozycją w stosunku do angielskich kolonizatorów.  Z czasów świetności klanu pozostały ruiny zamku i opactwa. Warto wybrać się również na znajdujący się nieopodal rynek, nazwany przez miejscowych  Diament i zjeść ostrygi lub inne owoce morza, bo faktycznie są tak świeże, że na talerzu robią wrażenie zdziwionych.


   Z Donegal Wild Atlantic Way poprowadziła nas jeszcze dalej na północ, w stronę najdzikszych[1] rejonów zielonej wyspy czyli wprost do mitycznego serca zachodniej Irlandii.
Gdzieniegdzie spotykaliśmy pojedyncze, pomalowane na biało domki, odcinające się kolorem od ciemnozielonych zboczy, na których pasły się stada owiec. Czasem także zdarzyło nam się trafić na zagubioną przy drodze chatkę, schludną i zadbaną, z mikroskopijnym ogródkiem oraz nieodzownym murkiem – jedno trzeba przyznać, tutejsi mieszkańcy na pewno nie mają problemów z sąsiadami.
Nieustępliwość ludzi zamieszkujących te tereny robi wrażenie, przecież prościej i znacznie wygodniej żyje się w  miastach, czemu zatem uparcie trwają na swoich posterunkach, nie oddają pól naturze, tylko dzień po dniu walczą z nią o przetrwanie?  Piękno takich miejsc jak kraina gór i rzek Donegal polega paradoksalnie na ich surowości i okrucieństwie. Nikt nie podziwia płaskich jak stół czarnoziemów Ukrainy czy Kansas, ale fiordy, klify, pustynie, jakby za każdym razem myśl, że człowiekowi jednak udało się ujarzmić najbardziej nieprzyjazne rejony Ziemi, wbijała nas w dumę i pokazywała, że mimo wszystko daliśmy radę przeżyć nawet w krainie, gdzie groby trzeba budować pod kątem, by stały prosto. Oto prawdziwie epicka opowieść o ludzkiej wytrwałości.
Kręta i niebezpieczna trasa szybko stała się w jeszcze bardziej karkołomna, gdy droga zaczęła się ostro wznosić, prowadząc do malowniczego parkingu w pobliżu Slieve League. Wznoszący się ponad niewielką zatoczką klif, zdaje się bardziej przypominać  góry niż linię wybrzeża. Znacznie mniej znany i przez to mniej zatłoczony jest niemalże trzykrotnie wyższy niż Mohery. Wąska, kamienista ścieżka prowadzi po mokrych kamieniach w stronę najwyższego punktu widokowego, co rusz strasząc przepaściami oraz stromymi podejściami.


    W ten ponury, mglisty dzień zapamiętaliśmy Slieve League jako posępny, szargany wiatrami szczyt wynurzający się tylko na kilka sekund z chmur. W jaki sposób mgła utrzymywała się przy tak silnym wietrze? Nie mam pojęcia. Najwidoczniej zadziałała tu magia Irlandii.
Slieve League to klif z zupełnie innej bajki niż pocztówkowe Mohery – ponury, nieprzystępny atakowany z furią przez wściekły, niemal granatowy ocean -dla mnie oficjalnie najdzikszy fragment naszej wyprawy. Rozbijające się z hukiem u podnóża monumentalnej góry   grzywacze niemal wstrząsają jej posadami, a piana – namacalny efekt ich szaleństwa – fruwa w powietrzu niczym tysiące białych motyli. Ten dziki krajobraz dopełniają stojące na środku zatoki dwie samotne skały – Stół i Krzesło Olbrzyma ( nietrudno się domyślić, dlaczego tak je nazwano).  Dla mnie Slieve League jest wyjątkowe, ponieważ po raz pierwszy w życiu (i mam nadzieję nie ostatni) zobaczyłem coś, co zawsze pragnąłem ujrzeć na własne oczy - jezioro leżące ponad oceanem. Chyba specjalnie dla mnie na kilka minut mgła się rozproszyła, bym mógł podziwiać  wspaniały widok...
Jadąc ze Slieve League w głąb Donegal, warto wybrać się drogą prowadząca przez Glengesh Pass. Przełęcz (szczególnie w deszczowe, mgliste dni) robi wyjątkowe wrażenie, mamy tam uczucie kompletnego osamotnienia, jakbyśmy znaleźli się na końcu świata. Tymczasem po drugiej stronie czeka miasteczko Fintown, malowniczo zlokalizowane nad jeziorem, gdzie (tak nam się przynajmniej na początku wydawało) miał znajdować się nasz nocleg. Wszystko się zmieniło, gdy dostaliśmy maila ze wskazówkami, jak dotrzeć do domu. Długi  tekst przypominał bardziej skomplikowaną grę w podchody, niż adres posesji, ale ponieważ lubimy wyzwania, zostawiliśmy daleko w tyle Fintown, potem jezioro, by w końcu opuścić  cywilizację i znaleźć się w kompletnej głuszy. I wtedy skończyła się droga.
   Wyboiste koleiny wiodły dalej, więc po raz kolejny odczytałem wskazówki – wszystko się zgadzało. Bez słowa mijaliśmy kolejne zakręty, które w dziwny sposób zsynchronizowały się z zapadającym zmierzchem i wtedy spomiędzy drzew wyłoniła się niewielka chatka . Dom w głębi lasu. Ale wtedy okazało się, że jest jeszcze ciekawiej, bo oprócz tego, że byliśmy w środku Donegal, gdzie w promieniu kilku mil nie ma żywej duszy, to jeszcze mieliśmy nocować w cygańskim wagonie.


   Ludzie ze wszystkich stron świata przybywają tu w poszukiwaniu egzotyki i dreszczyku emocji, ale są to bardzo „cywilizowane” wrażenia- właściciele przed naszym przyjazdem w wozie włączyli grzejniki, a wśród sprzętów gospodarstwa domowego nie brakowało niczego ze szpikulcami do grilla włącznie. Odnowiona, wymalowana przyczepa, ozdobiona w tak modnym obecnie stylu hippie byłaby kapitalnym miejscem do spędzenia w niej czasu, gdyby nie fakt, że los obdarował nas słusznym wzrostem…
Nie da się więc ukryć, że noc była karkołomnym przeżyciem, chociaż z drugiej strony, czegóż się nie robi dla przygody…
   Ludzie, którzy byli właścicielami tej szalonej (czerwono- różowej) przyczepy okazali się przemiłymi gospodarzami. Mieszkając w tak opustoszałym miejscu, wydawali się o wiele bardziej zorientowani w bieżących wydarzeniach kulturalnych niż my. Rodowity Irlandczyk i Niemka oraz ich niezwykła córka (ucieleśnienie Meridy Walecznej), żyli wśród książek, z dwoma przyjaznymi psami na posesji, gdzie znajdowało się prywatne jezioro. Przywitali nas ciasteczkami, kawą i opowiedzieli co nieco o Donegal.
   Cała sytuacja wydawała się nieco odrealniona, jak gdybyśmy przenieśli się w czasie i przestrzeni. Do tego doszła kompletna cisza i emanujący zewsząd spokój, przez chwilę zastanawiałem się, czy dałbym radę tak żyć, otoczony pustką i dziką naturą.  Z jednej strony na pewno dla psychiki człowieka jest to lepsze niż wieczna pogoń w niecichnących nigdy miastach, jednak z drugiej strony, na przykład w zimie poczucie izolacji musi chyba działać przygnębiająco.     
Rozmawialiśmy o tym przy śniadaniu, a potem, zanim zdążyłem się zorientować rozmowa zeszła na tematy dotyczące polityki, kultury slow i filmów Kieślowskiego oraz Wajdy…
 Myślę, że teraz rozumiecie, co miałem na myśli mówiąc, że sytuacja zdawała się nieco odrealniona.
Z dziwnym uczuciem zostawiliśmy problemy ambitnego kina i cygańskie wagony we wstecznym lusterku, ruszając w stronę najbardziej na północ wysuniętego punktu Irlandii. Wcześniej czekały nas jednak jeszcze dwa przystanki. Pierwszym było Letterkenny, największe i stosunkowo młode( z XVII wieku) miasto w rejonie Donegal. Powstało na miejscu zwyczajowych targów, gdzie spotykali się hodowcy i rolnicy z całej okolicy (wciąż widać tu ślady po dawnym placu targowym), jednak prawdziwym boomem dla miasta okazało się wprowadzenie narodowej waluty irlandzkiej. Banki mające siedziby w Derry ( to już Irlandia Północna) musiały otworzyć filie w Republice Irlandzkiej, a Letterkenny było najbliżej.  Nadal jest to ruchliwe i żywe miasteczko o podobnym do Galway charakterze. Z racji młodego wieku nie ma za wiele zabytków, lecz szczyci się faktem, że jest najczystsze w całej Irlandii.


   Niedaleko Lettekenny znajduje się prehistoryczny, kamienny fort , Grianan of Aileach, jeden z najstarszych- bo pochodzący z  1700 roku p.n.e.- zabytków w tej części Irlandii. Ten okrągły budynek z czterometrowej grubości ścianami po ostatniej renowacji prezentuje się naprawdę imponująco, a z jego szczytu roztacza się piękny widok na Donegal. Zresztą jego nazwa w wolnym tłumaczeniu brzmi – Kamienny Pałac ze Słonecznym Widokiem. Fort pełnił przez setki lat wiele funkcji, będąc po części zamkiem, po części stolicą kulturalną prehistorycznej Irlandii. Po przeprowadzeniu wielu wykopalisk na jego terenie znaleziono interesujące przedmioty między innymi: kości zwierząt, kamienie sugerujące religijne funkcje budowli oraz, co ciekawe, rzecz, którą część naukowców określiła mianem jednej z pierwszych na świecie gier planszowych. O dziwo na terenie samego fortu przez prawie trzy tysiące lat  (do zburzenia w XI wieku) nie powstał żaden inny budynek oprócz malutkiego kościoła, co również sugeruje, że sama konstrukcja oraz lokalizacja Grianan of Aileach, mogła mieć  również inne, nie tylko obronne znaczenie. 
Po tym intensywnym odkrywaniu śladów przeszłości, przyszedł w końcu czas na chwilę relaksu i w taki sposób wylądowaliśmy na wyspie Inch, którą odkryliśmy mimochodem. Ta niewielka wyspa leżąca u brzegów półwyspu Inishowen nie ma za wiele do zaoferowania, jednak nas zauroczyła malutka, ukryta plaża utworzona wyłącznie z muszli. Część z nich zamieniła się z czasem w drobinki, część pozostała nietknięta. Mieliśmy sporo frajdy, brodząc wśród pozostałości ostryg, sercówek, małży i innych niezidentyfikowanych skorup.   
   

  Niestety, zbyt szybko musieliśmy się zbierać, bo czekała nas wizyta na Malin Head, najbardziej wysuniętym na północ kawałku Irlandii. Punkt, do którego można dojechać samochodem, nosi nazwę – Banba’s Head. Nazwa wzięła się od opiekuńczego ducha Irlandii, celtyckiej bogini[2], jednej z najważniejszych w mitologii goidelskiej (czasami używa się jej w poezji, by zastąpić nazwę Irlandii) i to jest rzeczywisty, północny koniec kraju.



Ponoć, według miejscowej legendy, to właśnie niebo nad Malin Head jest najczystsze, a rozpościerający się stąd widok olśniewa, bo przy odpowiedniej pogodzie widać prawie całą Szkocję (wydaje mi się, że dzielę z Irlandczykami skłonność do lekkiej przesady). Nam Malinowa Głowa pokazała swoje drugie oblicze skąpane w ulewnym deszczu i gęstej jak mleko mgle -znowu rzadka sytuacja, której chyba nigdy w Polsce nie doświadczyłem. Przemoczeni do suchej nitki zobaczyliśmy (można tak powiedzieć) chyba ocean, wieże z czasów napoleońskich oraz specjalną radiostację przeznaczoną do przechwytywania komunikatów z niemieckich U-botów w czasach II wojny światowej. Oczywiście Szkocji nie było widać, tak naprawdę z trudem dostrzegliśmy nasz samochód na parkingu, a z jednym budynkiem  niemal się zderzyliśmy. Z  szarego mroku wyłaniały się od czasu do czasu widmowe sylwetki turystów, którzy wędrowali szlakiem wzdłuż klifu, zupełnie nie przejmując się wiadrami wody chlustającymi z nieba. Jeden z towarzyszy podróży zadał wtedy ważne pytanie:
- Dlaczego mam wrażenie, że deszcz w Irlandii pada w taki sposób, jakby próbował nas zabić?        
Zadumani nad tym pogodowym fenomenem wracaliśmy z Malin Head, by dotrzeć do portu, skąd regularnie odpływały promy do Irlandii Północnej.  I tak, sunąc cicho wśród fal, znienacka zmieniliśmy kraj.





[1] Faktycznie, bardzo dużo używam to przedrostka naj-, jednak każdy, kto był w Donegal, rozumie dlaczego. Tu wszystko jest naj-. 
[2] Banba to jednocześnie bogini urodzaju i wojny. Skądinąd bardzo ciekawa postać.  

poniedziałek, 6 czerwca 2016

Ceide Fields i Sligo

XII

                                              W Strandhill znajdziesz
cichą wieś starego świata przyjaznych ludzi; 
 Knocknarea z tajemniczym wzgórzem Maeve
i Strand obmywany przez białe grzywy fal  Atlantyku
Thomas Canon


    Ruszyliśmy prosto na północ, po drodze robiąc sobie dwa - myślę, interesujące - przystanki. Pierwszym z nich było sławne stanowisko archeologiczne znajdujące się nad brzegiem oceanu. Irlandczycy chwalą się, że jest to największy tego obiekt na świecie, kryjący – i to jest nad wyraz  adekwatne określenie- zagospodarowane pola uprawne z neolitu.


   W Ceide Fields (co w wolnym tłumaczeniu oznacza „pola na płaskim szczycie wzgórza”) powitała nas nowoczesna konstrukcja muzeum przypominająca piramidę i grób korytarzowy jednocześnie. Przeszklona sylwetka budynku świetnie wpisuje się w surowy krajobraz, stanowi bowiem wyrazisty kontrast dla płaskiej linii horyzontu oraz zderzającego się z klifami oceanu.
Pięć i pół tysiąca lat temu - tyle według naukowców liczy sobie Ceide Fields - gleba tutaj była niezwykle żyzna, a klimat (choć trudno nam to sobie teraz wyobrazić)pozwalał cieszyć się z dóbr natury przez niemalże cały rok. Dodajmy do tego wody pełne ryb oraz lasy zamieszkałe przez  wspaniałą zwierzynę  i mamy neolityczny raj.


   Po przeczytaniu historycznych faktów na temat stanowiska, doszedłem do wniosku, że kolejny raz dałem się wyprowadzić w pole. Tym razem dosłownie, bo Ceide Fields jak wskazuje sama nazwa to … rzeczywiście pola. Nie ma tu nic więcej. Kilka kamieniu ułożonych w nieprzypadkowy (chyba)sposób koło siebie, dwa malutkie kręgi oraz bardzo dużo torfu – tak naprawdę wygląda owa archeologiczna perła.
   Niepostrzeżenie dołączyliśmy do grupy zwiedzającej teren z przewodnikiem, licząc na jakieś olśnienie lub nieopisane w broszurach informacje.  Tymczasem on zatrzymywał się przy kolejnych kupkach kamieni, mówił dużo, żartując na temat rolników zamieszkujących te tereny, co nie zmieniało jednak faktu, że wciąż czekaliśmy na jakieś ruiny, może odkrywkę, kawałek czegoś co przypominałoby o obecności ludzi. Na próżno.
   Ktokolwiek wpadł na pomysł, żeby szukać tu śladów ludzkiej działalności, miał niezłego nosa. Największą atrakcją wycieczki była możliwość wbijania w miękki torf długich tyczek, by nimi wymacać zabudowania leżące kilka metrów poniżej linii gruntu, co pozwalało choć przez chwilę poczuć się jak Indiana Jones na tropie zagubionych w czasie pól uprawnych. Gwarantowany prawdziwy dreszcz emocji…


   Rzut beretem od Ceide Fields znajduje się kolejna atrakcja – Downpatrick Head zupełnie niesamowity klif – nie rozumiem dlaczego ustępujący popularnością Moherom.
Idziemy po miękkim, sprężystym gruncie, zielona trawa niespodziewanie się kończy zastąpiona przez bezkres grafitowej wody, jakby ziemia rozstępowała się pod naporem oceanu wdzierającego się w głąb lądu. W takich miejscach najlepiej widać jego budzącą szacunek potęgę i destrukcyjny wpływ na linię brzegową.
Na samym końcu cypla wita nas mały, kamienny budynek, wykorzystywany m.in. w czasie II wojny światowej jako punkt widokowy.
   Na Downpatrick Head zaskoczyły nas zasady bezpieczeństwa, a właściwie ich brak. Klify w Irlandii - pomijając Mohery – nie są w żaden sposób zabezpieczone. Zero barierek, umocnień, nawet nie ma ścieżek, mamy za to zapadającą się ziemię, wrażenie niestabilności – pod naszymi nogami jest wypełniająca się wodą komora, która nadal rozrywa skałę- mokra  i śliska trawa, może dlatego z duszą na ramieniu zbliżyliśmy się do krawędzi klifu. Widok, który się stamtąd rozpościera zapiera dech i osładza nieco przyspieszone bicie serca. 


   Kolumna oderwanego fragmentu skały stoi samotnie pośrodku oceanu. Pocięta wielokolorowymi warstwami wygląda niczym ogromny kawałek tortu.  Dun Bříště został oddzielony od brzegu w wieku XIV przez te same destrukcyjne procesy, które nadal działają, o czym przekonujemy się „na własne uszy”, ponieważ u podstawy Downpatrick Head liczne podziemne tunele wypłukane przez fale przyboju  zapadły się, tworząc szczeliny w ziemi. Jedną z nich wykorzystano nawet jako naturalny instrument muzyczny. Szalejący w rozpadlinie wiatr z impetem wypada na powierzchnie, gdzie gubi się w metalowych rurach powbijanych w krawędź przepaści. Te same tunele doprowadziły do oddzielenia się samotnej kolumny od stałego lądu (ponoć w roku katastrofy panowała tu wyjątkowo okropna pogoda) a potężny sztorm zerwał nadszarpnięty łącznik, który runął do oceanu. Oczywiście zupełnie inaczej powstanie Dun Bříště tłumaczy legenda.      
   Pewien druid, Crom Dubh miał swój dom –sanktuarium na końcu cypla. Pewnego dnia do jego drzwi zapukał wędrowiec. Mędrzec zignorował go jednak, bo nie chciał słuchać opowieści o nowym bogu. Z oburzeniem odrzucił dziwne zasady wiary przybysza i zdecydowanie odmówił konwersji na chrześcijaństwo. Trzykrotnie święty Patryk- bo to on we własnej osobie był owym wędrowcem- namawiał upartego druida, przedstawiał mu cuda, jakich dokonywał Jezus. Nieugięty kapłan ostatecznie odrzucił słowa Patryka, ten zaś z wściekłości uderzył pastorałem w ziemię i oto cypel oddzielił się od lądu, a Crom Dubh samotnie umarł na jego szczycie. Na pamiątkę tamtych wydarzeń ustawiono na końcu klifu (mocno kontrowersyjny z urody ) posąg świętego Patryka.
   W 1980  kilku zapaleńców wylądowało na szczycie Dún Bříště, gdzie ku własnemu zdziwieniu odkryli ruiny dwóch kamiennych budynków. Zbadali również upartą roślinność z całych sił trzymającą się osieroconego kawałka trawy na górze. 
Sam Downpatrick Head był świadkiem niejednej tragedii, w XVIII w zginęło tu prawie 30 mężczyzn, buntowników, którzy schronili się w podziemnym kanale. Niestety przypływ utopił nieszczęśników, którzy nie dali rady wspiąć się na skalna półkę.
Na mnie jednak największe wrażenie zrobił rybak stojący na krawędzi klifu z wędką zwieszoną 30 metrów w dół. Wiało wtedy tak, że podmuchy niemal nas policzkowały. Z trudem utrzymywaliśmy się na nogach, a ten mężczyzna niewzruszony stał na samym skraju, zdając się ignorować fakt, że gdy ryba złapie haczyk, może go pociągnąć… tak chyba wygląda  żywa definicja wędkarstwa ekstremalnego.    


   Kiedy szaleństwo wiatru osiągnęło apogeum, z podkulonymi ogonami zrejterowaliśmy w poszukiwaniu strawy i ciepłego kąta. Nocleg trafił nam się niedaleko Sligo w Strandhill uznawanym za raj dla golfistów i surferów-  jak zwykle podczas naszych podróży najlepsze okazje rzucał nam pod nogi przypadek, tak samo stało się i tym razem. Odkryliśmy urocze miasteczko wciśnięte między majestatyczną górę a ocean z olśniewającym polem golfowym na wydmach.  Przypadkowo wybrana lokalizacja okazała się strzałem w dziesiątkę, stylowy wiktoriański hotel z pościelą upiętą satynowymi kokardkami, grubymi dywanami i …włączonym ogrzewaniem.  Tego właśnie nam było potrzeba do szczęścia tym bardziej, że dokładnie naprzeciwko znajdował się fantastyczny pub. Przy znakomitym, regionalnym piwie poczęliśmy zgłębiać niezwykłą historię tego miejsca i znowu trafiliśmy na legendę:
   Królowa Maeve ( nie bardzo wiadomo, czy to jest postać autentyczna czy raczej należy do panteonu bogów celtyckich) była władczynią królestwa Connaught  i żoną  Aililla Mac Mata. Jej postać stanowiła pierwowzór  Mab –władczyni wróżek w dramatach Szekspira i J. Miltona

„Ona to w nocy zlepia grzywy koniom
I włos ich gładki w szpetne kudły zbija
Które rozczesać niebezpiecznie; ona
Jest ową zmorą, co na wznak leżące
Dziewczęta dusi i wcześnie je uczy
Dźwigać ciężary, by się z czasem mogły
Zawołanymi stać gospodyniami.
Ona to, ona…”[1]


   Powszechnie uważana za matkę Merlina, została pochowana ( oczywiście, jest to wyłącznie domniemanie)na górującym ponad  Strandhill wzgórzem Knocknarea. Faktycznie, znajduje się tu tajemniczy kopiec, który według miejscowych kryje w swoim wnętrzu ciało walecznej królowej. Maeve siedzi na koniu w pełnym rynsztunku, a pod kopytami rumaka znajduje się dół wypełniony trupami wrogów –liczba ich sięga setki!  Zresztą ponoć nie jest to jedyny grób ukryty na szczycie … dlatego nazywa się go często Wzgórzem Królów lub ( nieco bardziej niepokojąco) Wzgórzem Katów -Cnoc Na Riabh. Nigdy, nikt nie zbadał kopców! Nie przeprowadzono tu także żadnych wykopalisk! Stoją sobie niepokojone wyłącznie przez turystów, ukrywając prawdę o królowej nocnych koszmarów. Jeśli porównamy to miejsce z Ceide Fields mamy dziwne wrażenie, że Irlandczycy chyba boją się konfrontacji z własnymi legendami. Zbudowali wspaniałe centrum archeologiczne na torfowiskach i -z jakiegoś tajemniczego powodu -z uporem maniaka ignorują grób królowej Maeve.  
Nie da się  tego natomiast powiedzieć o kolejnym przystanku– Carrowmore Megalithic Cemetery, bo nikt nie ośmieliłby się zignorować największego w Irlandii skupiska grobów korytarzowych, których jest tu około 60 w tym 30 widocznych. Nie są to może tak imponujące konstrukcje jak w Newgrange, ale ich zagęszczenie, ilość i forma zmuszają do zastanowienia. Nam przypomniały się zeszłoroczne pytania, na które nadal nie znaleźliśmy odpowiedzi – dlaczego społeczność rolnicza, walcząca dzień po dniu o przetrwanie stworzyła tak wiele skomplikowanych inżynieryjnie grobowców. Wystarczy przyjrzeć się Listoghil, centralnemu obiektowi cmentarzyska, niewiele ustępującemu najbardziej imponującym budowlom w dolnie rzeki Boyne, żeby zrozumieć, czemu megalityczne budowle wciąż rodzą tak wiele pytań. 


   Legenda – a jakżeby inaczej!- mówi, że jest to miejsce ostatniego spoczynku bohaterów strasznej bitwy stoczonej pomiędzy firbolgami a Tuatha De Danann.  Fribolgowie (czyli ludzie z workami) to zbiegli niewolnicy z Grecji, którzy kilka stuleci wcześniej opuścili Irlandię, by popaść w srogą niewolę na Bałkanach. Uciekli z niej i wrócili w rodzinne strony, ustanawiając pięć królestw klanowych.  Pewnej nocy najwyższemu królowi o imieniu Eochaid przyśniło się, że z czarnej mgły, która spowiła ziemię, wyłoniły się wrogie okręty.  I niedługo później u wybrzeży Irlandii pojawili się Jeźdźcy z Chmur - Tuatha.

„Bóg powściągnął ich lejce, by na skrzydłach ponieść,
I tak wylądowało przerażenie, szczytne niosąc idee.
Zaćmione widmową mgłą heroicznych bojów 
Na szczycie Conmaicne w krainie Connacht wylądowało.
Bez szacunku Irlandii imię znieważając,
Bez statków, okrutny kurs obrało
Prawda pod rozgwieżdżonym niebem niewidoczna
Czyż wytworem niebiańskim jest czy ziemskim?”[2]

   Trzysta statków przywiozło bogów z północy, a ich przywódca nakazał spalić łodzie, by nikt nie próbował wrócić tam, skąd przybyli. Przez trzy dni niebo nad Connemarą zasnute było dymami, a słońce nie wyszło zza chmur. Później Nuada, król Tuatha zażądał, by firbolgowie oddali im część z zajmowanych ziem, co oczywiście spotkało się z kategoryczną odmową. W okolicy Cong doszło do bitwy, w której dowódca firbolgów właśnie ów Eochaid odciął Nuadzie dłoń. Po trzech dniach zażartych bojów firbolgowie przegrali. Postawiono im srogi warunek: albo w ogóle opuszczą Irlandię, albo zadowolą się skrawkiem Zielonej Wyspy w Connaught. Upokorzeni przyjęli tę ostatnią opcję, a swoich zmarłych pochowali właśnie na cmentarzu w Carrowmore.  Ponieważ wiek kromlechów określa się na ponad 5000 lat ( są równolatkami- choć niektórzy twierdzą, że mogą być nawet starsze od egipskich piramid), to oznacza iż Tuatha najechali Irlandię i zaatakowali firbolgów mniej więcej w tym samym czasie.  Historia nie potwierdza tej legendy, ale archeolodzy są zgodni -na tym terenie znajdowało się jeszcze w XIX w. ponad 200 grobów (!). Zostały one rozebrane, splądrowane lub po prostu zniszczone, dlatego dziś możemy oglądać tylko znikomą ich część. Jedno jest pewne - megality reprezentują bogactwo prehistorycznej Irlandii, są  jej symbolami. Obojętne czy zawierają groby firbolgów, czy może są pozostałością zapomnianych rytuałów, nadal stanowią główny punkt na mapie barwnej przeszłość wyspy.             


   Carrowmore przywitało nas strugami deszczu ( co wcale nie przeszkadzało uczniom szkółki jeździeckiej), okutani w peleryny przemykaliśmy chyłkiem między grobami, nieustannie dziwiąc się, że część kromlechów znajduje się na prywatnych działkach. Irlandczycy z racji posiadania tak licznych, megalitycznych pamiątek nie przejmują się za bardzo faktem, że na swojej posesji mają ślady ludzkiej działalności sprzed 6000 tysięcy lat – gdzieś w końcu muszą się też paść krowy i owce.
   Oczami wyobraźni już widzę takie ogłoszenie: „Sprzedam posiadłość z dwoma grobowcami, neolitycznymi oraz stodołą.”  
Przemoczeni do suchej nitki tylko przejechaliśmy przez Sligo słynące z faktu, że pochodził stąd najwybitniejszy irlandzki poeta – W.B. Yeats. Z lekkimi wyrzutami sumienia pożegnaliśmy rogatki miasta, bo tym razem głębokie pragnienie ciepła i komfortu wygrało z potrzebami duchowymi, a poza tym wzięliśmy dosłownie – bardzo a propos - radę Williama Butlera Yeats`a:

Tak samo chłodno spójrz
Na życie i na śmierć
Nie wstrzymuj konia, jedź! 

Pozostaje wierzyć, że nie każde lato bywa tak zimne czy deszczowe, a Sligo nam przecież nie ucieknie…  




[1] Szekspir Romeo i Julia tł. J. Paszkowski
[2] Lebor Gabála Érenn tł własne 

poniedziałek, 2 maja 2016

Wyspa Achill

XI


   Po krótkim odpoczynku w Westport, udaliśmy się na największą Irlandzką Wyspę – Achill. Połączona z lądem za pomocą obrotowego mostu jest miejscem, które każdy szanujący się DPL musi odwiedzić. Mimo niezwykle ciężkiego klimatu wyspa zamieszkana była od czasów neolitu, teraz większość domów jest nowych i tylko  gdzieniegdzie straszą opuszczone wioski. Wyspa wciąż, niezmiennie od lat, przyciąga turystów, pragnących posmakować porywistego wiatru, czy widoku jednej z najpiękniejszych irlandzkich plaż. 


   Nie da się ukryć, że mieliśmy okazję na własnej skórze przekonać się jaki wpływ ma Ocean Atlantycki na pogodę. Gdy udało nam się dotrzeć do pierwszego celu- Keel Beach, położonej w niezwykle malowniczej zatoczce, przywitał nas huraganowy wiatr i deszcz (co oczywiście nie przeszkodziło kilku śmiałkom w pływaniu, nie zwracali oni uwagi także na lodowatą wodę i szalejący sztorm). Nas pogoda skutecznie pogoniła z plaży.
Trzeba jednak przyznać, że położenie plaży w Keel, z jednej strony zamkniętej oceanem, z drugiej ograniczonej jeziorem, z górującym szczytem Slievemore, strzegącym dostępu do zatoki, robi niezwykłe wrażenie, szczególnie, że droga prowadząca do miejscowości, pozwala w pełni delektować się roztaczającym się widokiem.


   Zanim zdążyliśmy odjechać z plaży, wyszło słońce, wiatr przewiał stalowe chmury i nagle pogoda całkowicie się zmieniła. Nas jednak gonił czas, trzeba było ruszać w stronę kolejnej plaży Keem Beach, znajdującej się w jeszcze bardziej malowniczej zatoczce, otoczonej ze wszystkich stron górami. Dojazd tam nastręcza sporo problemów. Droga wije się zboczem, nad samym oceanem, nie pozostawiając kierowcom marginesu na popełnianie jakichkolwiek błędów. Niewątpliwym plusem są jednak zapierające dech w piersiach widoki. Zresztą na całej trasie Wild Atlantic Way, która ma niebagatelne 2.500 km, mamy możliwość podziwiania niezwykłej walki jaką toczy ląd z oceanem. Rzeźbiona przez tysiąclecia linia brzegowa zachodniej i północnej Irlandii, pocięta jest licznymi zatoczkami, wysepkami wyrastającymi wprost z wody oraz klifami. Jest to miejsce, które pokochają zarówno miłośnicy gór jak i morza. Miejsce styku nieokiełznanej siły z ziemią zdecydowaną trwać „mimo wszystko”. Naocznie mamy możliwość podziwiania skutków tej odwiecznej walki skondensowanej w jednym z najpiękniejszych możliwych miejsc na naszej planecie. I tak w końcu dotarliśmy do plaży Keem Beach (przywitała nas tabliczką z sylwetką rekina i ostrzeżeniem, że żarłacze pojawiły się w tutejszych wodach), leżącej głęboko w dolinie i będącej przeciwieństwem siostrzanej   Keel. Zamknięta szczelnie pomiędzy schodzącymi niemalże pionowo zboczami gór, wydaje się kompletnie dzika i zapomniana. Nie zmienia to jednak faktu, że należy do najpiękniejszych plaż w całej Irlandii, a jej położenie przyprawia o zawrót głowy. By w pełni docenić piękno tego miejsca, warto wdrapać się na pobliski szczyt. Irlandzkie góry są jednak trudnym wyzwaniem nawet dla wytrawnych wspinaczy, choć nie należą do wysokich, ich ukształtowanie przez wiatry i ocean sprawia, że są strome  i śliskie. Szczególnie trudne i niedostępne są te, wyrastające prosto w lodowatych wód Atlantyku.  Nam niestety nie starczyło czasu na zdobywanie górskich szczytów, stąd nie odwiedziliśmy również Croaghaun, jednego z najwyższych klifów Europy, który jest wyłącznie  dostępny od strony morza lub po intensywnej wspinaczce z Keem Beach.


     
Jeszcze długo po opuszczeniu Achill Island słyszeliśmy w uszach dźwięk wyjącego wiatru, który towarzyszył nam niemalże na każdym kroku, boleśnie kąsał twarz drobinkami piachu. Próbował walczyć nawet z naszym samochodem. Surowe piękno wyspy połączone z dzikimi krajobrazami oraz jednymi z najciekawszych fragmentów Wild Atlantic Way, sprawiają, że jest to kraina warta odwiedzin. Dla nas było to pierwsze miejsce tego szlaku i może dlatego wywarło tak piorunujące wrażenie, później autostrada atlantycka jeszcze parę razy wprawiła nas w osłupienie, na przykład tym, że przez wiele- bardzo wiele -kilometrów nie było na niej stacji benzynowej, ale to już zupełnie inna historia.


wtorek, 15 marca 2016

Westport

X


    Jest to niewielkie miasteczko położone tuż nad samym oceanem, które ma nieco zaskakującą historię. Trudno bowiem uwierzyć, że zostało zaprojektowane przez jednego człowieka.  W 1780 roku James Wyatt, architekt, przedstawiciel neoklasycyzmu angielskiego, stworzył plany miasta, a właściwie centralnej jego części. Miało to być konkretnie miejsce zamieszkania pracowników tamtejszego dworu. Na siatce normańskich zasad urbanistycznych (wprowadzonych w XIII wieku) osadził georgiańskie domy i ciekawie zagospodarował wybrzeże pobliskiej rzeki, ozdobionej licznym mostami oraz okrągłymi placami i zadrzewionymi promenadami. Nadaje to miasteczku niezwykły urok. Nie bez przyczyny Westport wielokrotnie wygrywało wszelakie nagrody, w tym także dla miasta w którym panują najlepsze warunki do życia.


   Obecne miasto się rozbudowuje, więc sporo straciło z oryginalnego kształtu i rozplanowania, wciąż pozostaje jednak niezwykle malowniczym miejscem, pełnym starych, kolorowych budynków, rozlicznych restauracji i pubów. Zlokalizowane nad samym oceanem, często staje się ofiarą sztormów, co najwyraźniej nie przeszkadza mieszkańcom. 
   Na popularność Westport w dużym stopniu wpływa jednak jego dogodne położenie. W pobliżu znajduję się szczyt Croagh Patrick- góra Św. Patryka- miejsce niezwykłe, będące celem dorocznych pielgrzymek.  W lipcu odwiedza górę 60 tysięcy ludzi pragnących oddać cześć patronowi Irlandii, który według legend, właśnie tu, podczas swojego 40 dniowego postu, wygnał wszystkie węże z wyspy. Droga na szczyt jest ciężka i długa, tym bardziej, że część z pielgrzymów przebywa ją na bosaka!


Na korzyść Westport działa również bliskie sąsiedztwo Connemary oraz zatoki Clew Bay. Jedną z większych atrakcji jest dodatkowo Westport House, którego współtwórcą był wspomniany James Wyatt. Posiadłość jest głównym powodem dla którego plany miasteczka zostały u angielskiego architekta w ogóle zamówione.
   Z perspektywy wieków James Wyatt, postrzegany jest jako mało oryginalny twórca, który zasłynął głównie ze swoich radykalnych renowacji średniowiecznych kościołów i katedr. Proceder ten zaowocował nawet niezbyt pochlebnym przydomkiem – Niszczyciel. Niezależnie pod jakim kątem analizujemy twórczość Anglika, nie zmienia to faktu, że Westport jest jednym z najbardziej urokliwych miasteczek Irlandii i zachwycające każdego odwiedzającego, nie monumentalną architekturą czy niepowtarzalnymi pojedynczymi budynkami, a kolektywnym konsekwencją, dbałością o szczegóły oraz uniwersalnym rozplanowaniem. Warto tu po prostu pospacerować. Przejść się bulwarami, pełnymi zieleni ulicami czy odpocząć na centralnym placu miasta.

    

Przed wycieczką do Westport należy również pamiętać, że tutejsi ludzie nadzwyczaj cenią  sobie niezależność, stworzyli nawet własny dialekt – Covey. Być może w obecnych czasach nie jest on już popularny, ale w dużym stopniu wpłynął na angielski, sprawiając, że niezwykle dla obcokrajowców trudny akcent irlandzki, stał się jeszcze trudniejszy. Dla chcącego jednak nic trudnego i pomimo kilku faux pas komunikacja –powiedzmy ;)-nie nastręczała nam problemów.

poniedziałek, 29 lutego 2016

Kylemore

IX


   Kylemore Abbey jest jednym z najbardziej rozpoznawalnych budynków w całej Irlandii, więc
znalazł się wysoko na naszej liście obiektów, które koniecznie musieliśmy zobaczyć.  
Zdecydowaliśmy się jednak pojechać tam nieco dłuższą, krętą drogą wijącą się pomiędzy jeziorami. Widoki rozciągające się z tej malowniczej trasy rekompensowały jej niedoskonałości, bo przecież nie ma róży bez kolców ( parę razy zobaczyliśmy znany nam już dobrze znak drogowy oznaczający „ na tej drodze nie obowiązują żadne przepisy”), ale niebezpieczne zakręty, przewężenia, strome podjazdy  wynagradzały nas niezwykłymi widokami. Z trudem panowaliśmy nad chęcią robienia przystanków co kilka minut, bo ten dziki pejzaż stworzony przez kamienie i wodę – dwa irlandzkie żywioły –bez przerwy wystawiał nas na próby.


   Pogoda nadal była koszmarna, padał rzęsisty deszcz, nad nami wisiało szare, ponure niebo. Strome góry, moknące owce i rzeki spływające po zboczach (na żadnym zdjęciu nie wyszedł mi ten niezwykły klimat), zupełnie poważnie się zastanawiam, czy w słoneczną pogodę udałoby nam się złapać ducha tych miejsc. Oto w ulewnym deszczu na rzecznej kaskadzie stoi rybak, niedaleko moknie drzewo obwieszone bielizną i wstążkami, za ścianą kropel kryją się opuszczone domostwa, w których ciasno przytulone owce o czarnych pyskach szukają schronienia. Kamień i woda.   
Kolejna porcja nieudanych zdjęć, zalany aparat i oto Irlandia pokonała nas po raz kolejny, uświadamiając, że nie da się jej zwiedzać w japońskim stylu – poprzez obiektyw. Chcesz cokolwiek zobaczyć, musisz wysiąść z ciepłego samochodu, wystawić się na szaleństwo ulewy i wiatru, aby na własnej skórze i własnymi oczami- że tak powiem – namacalnie przekonać się, jak magiczne jest to miejsce …i jak samotne.    
   Kręta droga prowadziła nas coraz dalej, aż dotarliśmy do szerszego fragmentu trasy, prowadzącego wzdłuż Killary Harbour – fiordu, przez który w głąb lądu wdziera się Atlantyk. Nie jest to co prawda
Nærøyfjord ani Boka Kotorska, ale i tak warto go zobaczyć. 16 kilometrów długości (najdłuższy fiord na świecie Scoresby Sund na Grenlandii ma 350 km), góry, gdzieniegdzie wznoszące się na wysokość 800 metrów, statki wycieczkowe pływające w tą i z powrotem, a przy tym wszystkim jeden lub dwa domki ukryte gdzieś między drzewami. Kompletna pustka.     


Czasem przy drodze (a czasem na niej) spotyka się owce, które z gracją – i baardzo powoli) przechodzą z jednego pastwiska na drugie. Czas wydaje się mieć tu właściwe dla siebie tempo, odmierzone następstwem pór roku, jego upływ widać w opuszczonych domostwach, czy zrujnowanych murkach pozostawionych na pastwę natury.
   I po raz kolejny zastanawiam się, jaki wpływ na naszą percepcję miejsc i sytuacji ma pogoda, czy w słoneczny dzień pustka tych miejsc robi mniejsze wrażenie, a może zamienia ponury krajobraz w sielską dolinę? Mam nadzieję, że jeszcze kiedyś się o tym przekonam.
Tego lata specyficzny, irlandzki klimat zgotował nam inną niespodziankę – wręcz teatralną.
Deszcz, a właściwie potężna ulewa sprowadziła gęstą mgłę, więc, gdy dotarliśmy na parking, po drugiej stronie mostu nic nie było widać. Z każdym jednak krokiem zasłona niczym kurtyna powoli się podnosiła, ukazując nam coraz więcej. I wtedy nas zatkało...
Cokolwiek by się nie mówiło o samym Kylemore Abbey, wrażenie robi już jego lokalizacja. Opactwo leży nad jeziorem, przytulone do zbocza góry. Ponad nim, wśród wąskich wodospadów stoi biała figura Jezusa, błogosławiąca uniesioną dłonią okolicę. Budynek będący co prawda kolejną romantyczną próbą wskrzeszenia przeszłości ( czyli neogotyckim zapatrzeniem na średniowiecze) i tak urzeka harmonią oraz urodą.
   Z  leżącym u stóp zamku jeziorem wiąże się pewna legenda– choć wielu pracowników przysięga, że to szczera prawda- zdumiewająco pasująca do tego miejsca. Gładka tafla wody, która niczym lustro odbija budynek, co 7 lat zaczyna się burzyć.  Z piany bijących fal wyłania się biały rumak lekko galopujący po jeziorze, znika  później tajemniczo gdzieś, wśród otaczających zamek gór. Ponoć w 2011 roku widziano go po raz ostatni, gdy wśród grzywaczy – tak rzadkich przecież na jeziorach – pojawiły się pasma piany ścigające się z wiatrem. Wielu przysięgało, że widzieli w nich sylwetkę konia o długiej grzywie, który cwałował na wyścigi z falami.


Kylemore Castle, bo tak się najpierw nazywał, powstał w drugiej połowie XIX wieku. Zbudowany na zlecenie angielskiego doktora Mitchella Henry’ego stanął w miejscu Kylemore Lodge, które podobno wcześniej odwiedzał. Urzeczony urodą okolicy lekarz postanowił wybudować posiadłość dla siebie i ukochanej żony. Zamek, będący z początku jedynie domem, wkrótce stał się ośrodkiem całej społeczności, zamieniając nazwę na Estate, czyli posiadłość. Mitchell okazał się nadzwyczaj utalentowanym zarządcą, który szybko zaczął robić karierę polityczną.
Historia przedstawia go jako osobę dbającą o ludzi z Connemary ( są to lata bezpośrednio po Wielkiej Klęsce)[1]. Mitchell nie cieszył się jednak długo z posiadania Kylemore Estate, podczas wakacyjnego wojażu po Egipcie na gorączkę tropikalną zmarła jego ukochana, co w znacznym stopniu ochłodziło miłość doktora do Connemary. Zdążył jeszcze wybudować na brzegu jeziora kościół upamiętniający zmarłą – ta gustowna miniatura katedry bristolskiej wzniesiona została z piaskowca sprowadzonego specjalnie aż z Normandii – i niedługo potem zniknął, zostawiając za sobą w pełni funkcjonującą posiadłość. Nietrudno zrozumieć pobudki Mitchella, zamek za bardzo kojarzył mu się ze zmarłą żonę, a skąpana w deszczu, szara i dzika kraina z pewnością nie działała kojąco na jego depresję.


   Kolejną, ważną datą w historii zamku był rok 1920. Dwa lata po zakończeniu wielkiej wojny do Irlandii przybyły benedyktynki, które obrały za swoją siedzibę Kylemore – posiadłość stała się opactwem. Otworzyły tu żeńską szkołę i kontynuują działalność, którą od setek lat prowadziły w Belgii. Wokół zakonu benedyktynów narosło przez lata sporo skandali, nie dotyczyły one jednak opactwa w Kylemore, które cieszy się dobrą reputacją nie tylko wśród okolicznych mieszkańców.
Zamek wraz z otaczającymi terenami i jeziorem robi bajkowe wrażenie dzięki niemal idealnemu połączeniu natury z architekturą.
Mieliśmy szczęście, bo ulewa odstraszyła rzesze turystów rokrocznie przetaczające się niczym fala przez opactwo – co jest o tyle zaskakujące, że sam zamek nie oferuje zwiedzającym zbyt wiele: dwie umeblowane sale, wystawę opowiadającą o tragicznej miłości pana doktora i ładną klatkę schodową – dlatego nasze odczucia były takie a nie inne. Neogotycka bryła, która wydaje się wyrastać wprost z tafli jeziora, sprawiła na nas wrażenie opuszczonej, zapomnianej przez ludzi oraz czas. Czyż może być coś bardziej romantycznego niż samotny zamek w takim otoczeniu?[2]

Nasz nieodłączny towarzysz podczas wizyty w tej części Irlandii- porywisty wiatr rozwiał mgłę, pozwalając nam zobaczyć w całej krasie to magiczne miejsce. Z perspektywy czasu wydaje się, że prawdziwą spuścizną angielskiego lekarza okazała się sama posiadłość. Prawdziwy dowód miłości do żony i uwielbienia mrocznych, surowych krajobrazów Connemary.
Przed opuszczeniem Kylemore warto zwiedzić zamkowe ogrody i wspomnianą przeze mnie wcześniej kaplicę oraz koniecznie spróbować swoich sił przy kamieniu życzeń. Wiąże się z nim pewna legenda: 
   
 
Cúchulainn i Fionn McCool czyli dwaj mityczni, irlandzcy bohaterowie mieszkali na terenie Connemary. Olbrzym Fionn zajął leżącą w okolicy Diamentową Górę (na szczycie znajdują się odsłonięte złoża kwarcu, który w promieniach słońca błyszczy niczym diamenty), a Cúchulainn wybrał  inną górę po drugiej stronie doliny. Jego siedzibą był  Dúchruach czyli Czarny Stos ( nazwa pochodzi od czarnych kamieni, które wyróżniają ją spośród innych gór). Olbrzymy były porywcze, więc na wszelki wypadek- dla zdrowia -schodziły sobie z drogi. Pewnego dnia jednak się spotkały i po wymianie argumentów (ciekawe na jaki temat) Cúchulainn podniósł ogromny kamień i rzucił w stronę Fionna (czy tylko mnie kojarzy się to ze sceną w filmowym Hobbicie, podczas której walczą ze sobą górskie giganty?). Głaz o mało nie trafił w głowę przeciwnika, który w ostatniej chwili zdążył się osłonić. Upadający kamień wbił się w ziemię pod tak dziwnym kątem, że teraz miejscowa ludność nazywa go czule Żelazkiem, bo przypomina stopkę tego urządzenia - dawniej znany był pod równie romantyczną nazwą Deska do Prasowania. Żyjące w okolicy dzieci od zawsze traktowały to miejsce jako magiczne, a teraz udzieliło się to także dorosłym.  Oto przepis na użycie „Żelazka”: należy znaleźć 3 małe kamienie, stanąć tyłem do głazu, pomyśleć życzenie i rzucić kamyki wysoko za siebie. Jeśli wszystkie trafią na szczyt, marzenie się spełni. Nam się ta sztuka nie udała, żaden z członków DPL nie trafił, co oznacza tylko jedno – nie jesteśmy już dziećmi. Trochę szkoda…          



[1] Wielki Głód miał miejsce w latach między 1845 a 1849r. i został spowodowany przez zarazę ziemniaczaną. Populacja Irlandii zmniejszyła się wtedy o 20% a 2 miliony ludzi udało się na emigrację. Wbrew powszechnym przekonaniom kraj ten nie opierał się na monokulturze rolnej, pola były pełne zbóż a lasy zwierząt, jednak nic z tych dóbr nie należało do Irlandczyków. Musieli oni zbożem opłacać wyśrubowane przez Anglików czynsze dzierżawne. W pierwszym i drugim roku zarazy ziemniaczanej zmarło z głodu ponad milion ludzi – jednak okupanci nie obniżyli dzierżawy za ziemię.  W następnym roku zdesperowani członkowie organizacji Młoda Irlandia chcieli wywołać bunt przeciwko Anglikom, ale zostali aresztowani i wielu z nich zmarło. Z prawie 9 milionów mieszkańców po klęsce głodu zostało w kraju 6. Najgorsze było to, że zaraz po tych wydarzeniach Anglicy przeprowadzili reformę agrarną, podczas której konfiskowali zadłużone grunty – a zadłużeni byli ci właśnie właściciele, którzy ulitowali się nad głodującymi i nie pobierali od nich dzierżawy.             
[2] Kylemore jest w pierwszej dziesiątce najbardziej romantycznych miejsc w Irlandii – a to o czymś świadczy. 

poniedziałek, 22 lutego 2016

Cong

VIII


    Następnego dnia skoro świt pożegnaliśmy wybrzeże Atlantyku, udając  się w głąb lądu i w ten  sposób opuściliśmy Connemarę. Pierwszym przystankiem na drodze okazała się spora wieś (albo malutkie miasteczko) Cong leżące na granicy dwóch hrabstw – Mayo i Galway. Rozlokowało się między jeziorami- Lough Corrib a Lough Mask, które jest owiane licznymi legendami – mówi się, że jest to centrum paranormalnej aktywności na Zielonej Wyspie, wystarczy nadmienić, że ponoć mieszka tu słynna Banshee.
    Nie dziwi więc fakt, że Augustianie w XIII wieku założyli tu ogromne opactwo (w czasach świetności w jego obrębie mieścił się szpital oraz szkoła, w której kształciło się trzy tysiące uczniów), jednak to nie oni pierwsi próbowali „okiełznać” szalejące w tym miejscu złe moce. 600 lat wcześniej istniał tu  kościół, podobno zbudowany przez samego  świętego Feichina albo, jak lubią go nazywać Irlandczycy, Moeca. Ten pochodzący z rodziny królewskiej mężczyzna już jako dziecko odebrał staranne wykształcenie i rozpoczął misję krzewienia nowej religii. Według ówczesnych kronikarzy reguła jego zakonu była tak surowa, że na przykład mnisi przez całą noc śpiewali pieśni i psalmy, stojąc po kolana w zimnej wodzie, a w dłoniach trzymali głaz – by nie zasnąć.


Moec  zasłynął ze swoich zdolności jako uzdrowiciel i nadzwyczaj skuteczny negocjator, który mądrością zażegnał wiele klanowych konfliktów. Mocno- jak większość wczesnochrześcijańskich świętych – związany z naturą, którą uważał za najdoskonalsze dzieło stwórcy, miał szczęście lokować swoje kościoły i kaplice w miejscach wyjątkowej urody, gdzie otoczenie sprzyjało kontemplacji oraz poszukiwaniu własnej drogi do boga.   
   A dzieje opactwa w Cong to jakby historia Irlandii w pigułce – wiele razy było niszczone przez najazdy, potem cierpliwie odbudowywane, by ponownie popaść w zapomnienie (jednym słowem miało dość burzliwe dzieje). Nie zapomniano o nim jednak, chociażby z tego powodu, że przed swoją śmiercią zamieszkał  tu ostatni król Irlandii Rory O`Connor. Dzisiaj ruiny nie robią wielkiego wrażenia, wzniesione w surowym, romańskim stylu byłyby pewnie kolejnymi z setek podobnych, gdyby nie położenie.
   Zabudowania klasztorne łagodnie przechodzą w stary, nobliwy park. Przepływa przez niego płytka, choć całkiem szeroka rzeka Cong, nadająca temu miejscu niepowtarzalnego charakteru.  Ale najpiękniejszy – moim skromnym zdaniem – jest malutki domek rybacki nad brzegiem rzeki.  Ta bardzo prosta, wręcz ascetyczna konstrukcja służyła kiedyś mnichom, którzy zasiadali w jej wnętrzu z wędkami w ręce i cierpliwie czekali na branie.  Wzniesiony na platformie i połączony z lądem wąskim mostkiem- w rzeczywistości kawałkiem belki- idealnie wpasowuje się w otoczenie, być może dlatego, że dzięki swojej konstrukcji i naturalnej barwie kamienia z daleka wygląda po prostu jak skała wystająca z wody. Niziutki – nie zmieściłbym się w nim, więc dobrze, że stracił dach – bardzo mały (ma może z 6 metrów kwadratowych) wydaje się czekać na kolejnych rybaków, którzy zasiądą w jego wnętrzu z pajdą chleba i antałkiem wina. Ciekawe, czy jego ściany były świadkami wielu udanych „połowów” ? 


   Za opactwem rozciąga się ogromny park, w którym można się zgubić… albo znaleźć wielką dziurę w ziemi. Jest to zupełnie dzika jaskinia nazywana Pigeon Hole[1] schodzi się do niej po 61 śliskich i mokrych stopniach, w środku jest jakieś źródło i zero elektrycznego oświetlenia – latarki w komórkach to tylko zabawka, wiec trzeba zachować ostrożność przy  jej „eksploracji’, bo znajdują się tam rozpadliny. Ponoć w zimie przybór wody daje tu niesamowity efekt, szybko płynąca podziemna rzeka wydaje tak dziwny dźwięk, że może być utożsamiony z lamentem Banshee.  Brzmi to bardzo prawdopodobnie, bo jezioro Lough Mask nie ma naturalnych drenaży, więc cała woda płynie pod ziemią, a krasowy Pigeon Hole jest jedyną z udostępnionych w okolicy jaskiń.
Po opuszczeniu parku i opactwa, warto zawadzić o samo Cong, znane przede wszystkim z faktu, że w latach 50 John Ford nakręcił tu oscarowy film – Spokojny człowiek z Johnem Waynem w roli głównej. Na rynku stoi nawet zrekonstruowana chata z tego filmu. Nie mam pojęcia, w jaki sposób to sielskie miasteczko zachowało swój romantyczny klimat. Cicho tu i spokojnie, nawet turystów nie ma zbyt wielu. Znalazłem tu także pewien symbol (spotkałem się z nim po raz pierwszy w życiu,) jest to trójskrzydły orzeł podrywający się do lotu – i nie mam pojęcia, co oznacza. 


    Mówiąc o Cong, nie sposób zapomnieć o Ashford Castle. Jest to średniowieczny zamek, obecnie pełniący rolę luksusowego hotelu. Został wzniesiony w XIII wieku na terenach opactwa, nad samym brzegiem Lough Corrib. Niewiele jednak pozostało z surowej, romańskiej budowli, kolejni właściciele swobodnie ją przerabiali, próbując naśladować różne popularne w ich czasach style architektoniczne, dzięki temu stworzyli coś, co bardzo ciężko zakwalifikować do jakiejkolwiek nurtu. Ten  architektoniczny misz – masz  sprawia wrażenie, jakby nie do końca przemyślano wszystkie konsekwencje przypadkowych remontów i ulepszeń. Do niedawna spoczywał w rękach rodziny Guinessa, ale został niedawno sprzedany za jedyne 20 milionów euro. Nieduża suma za zamek wraz z otaczającym parkiem, ogrodami, polem golfowym i własną przystanią – oraz lądowiskiem dla helikopterów.  Wejścia do zamku pilnują dwa urocze psy z brązu – rzeźby charakterystyczne właśnie dla Ashford Castle.  Warto napomknąć, że w tym hotelu nocowały największe postacie świata sztuki i polityki z Oscarem Wildem, Ronaldem Reaganem czy Grace Kelly na czele. Będąc w okolicy trzeba odwiedzić hotel, choćby po to, żeby uświadomić sobie jak ogromny fragment ziemi należał w średniowieczu do opactwa. I jaki piękny.


  
    Nam podobały się szczególnie ogrody pełne  tajemniczych przejść i tuneli, swobodnie łączące styl dzikich, angielskich ustroni z francuskim porządkiem. Niestety czas nas gonił, więc z żalem żegnaliśmy Cong [2], by udać się do jednej z największych atrakcji Irlandii (i chyba najczęściej fotografowanego obiektu w tym kraju)…




[1] Istnieje pewna legenda o Pigeon Hole, mówi ona o pięknej dziewczynie, która miała poślubić królewskiego syna.  Młodzi byli bardzo w sobie zakochani, lecz wesele nigdy się nie odbyło. Gdy królewicz wracał ze schadzki, napadli go rabusie i zabili, ciało wrzucili do rzeki, a zrozpaczoną dziewczynę porwały wróżki. Kilka lat później w rzece pojawił się biały pstrąg, okoliczna ludność mówiła, że to owa dziewczyna, ale angielski oficer nie wierzył w ludowe bajędy. Złowił białego pstrąga i rzucił na palenisko, wtedy ryba zamieniła się w piękną pannę, która zaczęła zawodzić i załamywać ręce nad swoją tragedią. Opowiedziała oficerowi, że dobre wróżki zamieniły ją w rybę, by na wieki mogła być blisko ukochanego, spoczywającego na dnie Lough Corrib. Wzruszony jej losem oraz urodą Anglik zabrał ją do Pigeon Hole i wrzucił do przepływającej tam rzeki. Gdy tylko dotknęła tafli wody z powrotem zamieniła się w białego pstrąga i tylko ciemna plama koło płetwy zdradza ślad po poparzeniu na ruszcie. Ponoć ta tajemnicza ryba po dziś dzień pływa między jeziorami, jednak każdy rybak, który przez przypadek ją wyłowił, od razu wrzucił z powrotem do wody.       
[2] Warto tu wspomnieć o pewnym skarbie znalezionym w skrzyni na wsi czyli słynnym krzyżu procesyjnym z Cong (obecnie w Muzeum Narodowym w Dublinie), to jedno z niewielu ocalałych arcydzieł irlandzkiej sztuki religijnej. Wykonany z drewna dębowego pokrytego miedzią i ozdobiony złotymi i srebrnymi filigranami w celtyckie przeplatanki zawierał ponoć część prawdziwego krzyża. Został on wykonany w Roscommon w XII wieku i do tej pory zachwyca precyzją wykonania i urodą. 

poniedziałek, 8 lutego 2016

Wyspy Aran

VII


Piję tylko z dwóch powodów...
kiedy chce mi się pić i kiedy mi się nie chce.
Brendan Behan

Natura wyposażyła Zatokę Galway w naturalny falochron złożony z 3 wysp: Inis Mór (Inishmore- największa z nich, ma blisko 1000 mieszkańców), Inis Meain( średnia- Inishmaan) oraz najmniejszą Inis Oirr (  Inisheer). Głównym portem–  w tym miejscu słowo miasto byłoby zdecydowanym nadużyciem- jest  Kilronan położony na głównej wyspie. Kilka razy dziennie przybijają tu statki z Rossaveal lub Doolin. Na Aran także można się dostać niewielkim samolotem.  Geologicznie wyspy są bardziej związane z płaskowyżem Burren niż Connemarą. Jakieś 350 000 000 lat temu różne morskie żyjątka rodziły się i umierały w tropikalnym oceanie. Ich sprasowane szczątki stoją obecnie w postaci monumentalnych klifów, i dlatego skały nie są zbyt solidne. Erozja, efekty zlodowaceń przyczyniły się do pojawienia się linii pionowych pęknięć, oddzielających kamień jak plastry sera. Ogromne głazy znajdujące się wewnątrz wysp to działanie moreny albo – na szczęście dość rzadkiej – tak zwanej superfali (prawdopodobnie pochodna tsunami)   
  

Według wszelkich przyjętych zasad te niedostępne i surowe tereny nie powinny być w ogóle skolonizowane, tymczasem już we wczesnej epoce brązu pradawni mieszkańcy stworzyli tu dwa imponujące forty  Dun Aengus (Inishmore ) i Dun Duchathir (Inishmaan ). Pierwszy z nich zbudowany około 700 lat p.n.e tworzą trzy kamienne mury w kształcie półokręgów- prawdopodobnie dawniej było to pełne koło, ale część zapadła się wraz z oderwanymi do oceanu fragmentami klifu. Oba forty należą do jednych z najstarszych zabytków w Irlandii podobnie jak ruiny oratorium.
Teampull Bheanain czyli dom Benen znajduje się wysoko na grzbiecie płaskowyżu, strzegąc wejścia do portu. To nie jest klasyczny kościół ani kaplica, ale grób czy raczej sanktuarium, a przy okazji  unikalny przykład celtyckiego budownictwa z XI wieku. Tysiąc lat temu stał sobie zapewne wśród innych zabudowań klasztornych, aż z biegiem czasu stracił dach, a otaczające go budynki zostały doszczętnie rozebrane.  Całe oratorium jest zbudowane z masywnych bloków kamienia połączonych zaprawą, chociaż wnętrze nie imponuje rozmiarami – ma 2 na 3 m. Ołtarz  – co stanowi prawdziwą rzadkość – został zwrócony nie w stronę Jerozolimy, na wschód, lecz na południe. Swoją drogą zaskakujące, że tak wielu świętych regularnie odwiedzało pustelnie oraz klasztory na Aran, od samego Kolumby zaczynając ( trudno więc użyć tu metafory - zapomniane przez boga i ludzi).   
Wyspy Aran zawsze miały strategiczne znaczenie czy to w czasie wojen klanów, czy w okresie okupacji brytyjskiej, jednak to nie przekładało się na jakość życia mieszkańców. Niemal niezauważalni trwali gdzieś na obrzeżach imperium, hołdując własnym zwyczajom i podtrzymując ginącą już na stałym lądzie tradycję. Zachowany język, system prawny, oryginalne legendy stały się obecnie – w dobie mody na celtyckość- niewyczerpanym źródłem natchnienia dla współczesnych twórców.  Również dzięki tej modzie  najpoważniejszą rolę w gospodarce wysp zaczyna odgrywać turystyka. Ludzie z całego świata przybywają tu tłumnie, by podziwiać wspaniałe klify, prastare twierdze oraz kupić oryginalne wyroby z wełny.


 Po wyspach najwygodniej i najszybciej porusza się na rowerze. Ileż mnie nerwów kosztowało zostawienie wypożyczonego bicykla w krzakach (by obejrzeć oratorium trzeba wejść pod stromą górę, minąć ciekawskie krowy na pastwisku, wspinać się po kamiennych schodkach, dlatego pojazd najlepiej zostawić na dole)! Nie dano nam kłódki, nie było go w ogóle jak i do czego przyczepić. 
- Zwiną! Po prostu podejdą, zabiorą nam te rowery i będziemy bulić jak za zboże!
- Kto? – odparł Głos Rozsądku- I jak je wywiezie z wyspy?
Po ciężkiej burzy mózgów udało nam się lekko okiełznać polską paranoję polegającą na przeświadczeniu, że każda rzecz zostawiona bez dozoru, monitoringu, wymyślnych systemów antywłamaniowych zostanie bezwarunkowo buchnięta. Wsadziliśmy bicykle w krzaki i ruszyliśmy pod górę – pełni niepokoju – raz po raz oglądając się za siebie. Nie muszę oczywiście dodawać, że nikt nam tychże rowerów nie zwinął.  Wyspiarze - naród biedny, żyjący w bardzo trudnych warunkach, od zawsze walczący z wrogą naturą -nie kradną, w okolicy nie ma nielegalnych wysypisk śmieci, zwierzęta są zadbane, ludzie mili dla siebie, chętni do pomocy, uprzejmie witają się nawet z tą chmarą szarańczy nazywaną turystami.  Kompletna egzotyka, bo nam, Polakom, bardzo łatwo przychodzi słowem bieda tłumaczyć wszelkie patologie, na różne sposoby bronić postaw skrajnie antyspołecznych, trudnymi warunkami usprawiedliwiać każdą podłość. Może powinniśmy odebrać szkołę życia tu, na tych szczególnych wyspach?  
A skoro mowa o trudach dnia codziennego, wystarczy się uważnie rozejrzeć, żeby docenić wysiłki człowieka polegające na oswojeniu skrajnie nawet nieprzyjaznego środowiska. Mieszkańcy wysp od stuleci mieszają piasek i wodorosty, by stworzyć zdolną do rodzenia plonów glebę. Cierpliwie wznoszą kolejne kamienne mury, żeby wiejące wiatry nie wywiały tych ubogich resztek ziemi. Niewielkie owce i włochate krowy wypasane są na pastwiskach wzbogaconych o podobną mieszankę szczątków roślinnych i wodorostów. Z wełny cierpliwe kobiety o zręcznych dłoniach dziergają cudeńka takie jak kocyki na czajniki albo czapeczki na pokrywki. Nawet śpiworek na filiżankę można sobie kupić oczywiście o ubraniach dla ludzi nie wspominam, bo w tamtejszym markecie łatwo stracić pół dnia i wszystkie oszczędności. 


Wyspiarze są bardzo przywiązani do swojej tradycji, nadal budują domy kryte strzechami, niezwykłe łodzie do wędkowania oraz mówią niemal klasycznym językiem irlandzkim[1] ( dlatego  Aran zaliczono  do obszaru Gaeltacht czyli miejsca, gdzie największy odsetek populacji używa irish gaelic).
Dla nas po raz pierwszy – i mam wrażenie ostatni podczas tego wyjazdu- na wyspach zaświeciło słońce. Jego promienie zabarwiły szmaragdem ocean, rozjaśniły zieleń, zamigotały w licznych refleksach. Aran urzekły mnie dzikością połączoną z jakimś przedziwnym rodzajem spokoju. Fale rozbijające się o klify, skały i kamienne murki – świadectwo uporczywych zmagań człowieka z naturą – wszystko to razem zamiast sielskiego krajobrazu powinno kojarzyć się z dramatyzmem, tymczasem, siedząc na plaży dla fok, zapatrzeni na odległy ląd, poczuliśmy swoiste wyciszenie. Odnaleźliśmy tak trudną dziś do odnalezienia harmonię. Dlatego wiem, że pewnego dnia tam wrócę. Choćby po to, by napisać kolejną książkę.


Wróciliśmy ostatnim rejsem, z dziwną tęsknotą rzucając ostatnie spojrzenie na wyspy, które pozostawiły w nas uczucie pewnego niedosytu, ale czas było ruszać dalej do…



[1] Z językiem irlandzkim nie jest wcale taka prosta sprawa, jak się może wydawać. Prawdopodobnie nigdy w historii nie było wspólnego dla wszystkich rejonów i klanów jakiegoś irish gaelic, a mieszkaniec południa miał prawdziwy problem, żeby się porozumieć ze swoim sąsiadem z północy. Te liczne dialekty i lokalne odmiany także w jakiś sposób uniemożliwiały zjednoczenie całej społeczności. Dzisiaj – trochę na siłę – próbuje się zrekonstruować język, nadać mu charakter narodowy, ale moim skromnym zdaniem jest to głos wołającego na puszczy.  Młodzi wybierają angielski, bo dzięki temu czują się obywatelami świata, mogą mieszkać w Londynie, Nowym Jorku czy Melbourne, wszędzie zostaną zrozumiani, a tego niestety nie  daje im reliktowy irlandzki.