Szukaj na tym blogu

poniedziałek, 29 lutego 2016

Kylemore

IX


   Kylemore Abbey jest jednym z najbardziej rozpoznawalnych budynków w całej Irlandii, więc
znalazł się wysoko na naszej liście obiektów, które koniecznie musieliśmy zobaczyć.  
Zdecydowaliśmy się jednak pojechać tam nieco dłuższą, krętą drogą wijącą się pomiędzy jeziorami. Widoki rozciągające się z tej malowniczej trasy rekompensowały jej niedoskonałości, bo przecież nie ma róży bez kolców ( parę razy zobaczyliśmy znany nam już dobrze znak drogowy oznaczający „ na tej drodze nie obowiązują żadne przepisy”), ale niebezpieczne zakręty, przewężenia, strome podjazdy  wynagradzały nas niezwykłymi widokami. Z trudem panowaliśmy nad chęcią robienia przystanków co kilka minut, bo ten dziki pejzaż stworzony przez kamienie i wodę – dwa irlandzkie żywioły –bez przerwy wystawiał nas na próby.


   Pogoda nadal była koszmarna, padał rzęsisty deszcz, nad nami wisiało szare, ponure niebo. Strome góry, moknące owce i rzeki spływające po zboczach (na żadnym zdjęciu nie wyszedł mi ten niezwykły klimat), zupełnie poważnie się zastanawiam, czy w słoneczną pogodę udałoby nam się złapać ducha tych miejsc. Oto w ulewnym deszczu na rzecznej kaskadzie stoi rybak, niedaleko moknie drzewo obwieszone bielizną i wstążkami, za ścianą kropel kryją się opuszczone domostwa, w których ciasno przytulone owce o czarnych pyskach szukają schronienia. Kamień i woda.   
Kolejna porcja nieudanych zdjęć, zalany aparat i oto Irlandia pokonała nas po raz kolejny, uświadamiając, że nie da się jej zwiedzać w japońskim stylu – poprzez obiektyw. Chcesz cokolwiek zobaczyć, musisz wysiąść z ciepłego samochodu, wystawić się na szaleństwo ulewy i wiatru, aby na własnej skórze i własnymi oczami- że tak powiem – namacalnie przekonać się, jak magiczne jest to miejsce …i jak samotne.    
   Kręta droga prowadziła nas coraz dalej, aż dotarliśmy do szerszego fragmentu trasy, prowadzącego wzdłuż Killary Harbour – fiordu, przez który w głąb lądu wdziera się Atlantyk. Nie jest to co prawda
Nærøyfjord ani Boka Kotorska, ale i tak warto go zobaczyć. 16 kilometrów długości (najdłuższy fiord na świecie Scoresby Sund na Grenlandii ma 350 km), góry, gdzieniegdzie wznoszące się na wysokość 800 metrów, statki wycieczkowe pływające w tą i z powrotem, a przy tym wszystkim jeden lub dwa domki ukryte gdzieś między drzewami. Kompletna pustka.     


Czasem przy drodze (a czasem na niej) spotyka się owce, które z gracją – i baardzo powoli) przechodzą z jednego pastwiska na drugie. Czas wydaje się mieć tu właściwe dla siebie tempo, odmierzone następstwem pór roku, jego upływ widać w opuszczonych domostwach, czy zrujnowanych murkach pozostawionych na pastwę natury.
   I po raz kolejny zastanawiam się, jaki wpływ na naszą percepcję miejsc i sytuacji ma pogoda, czy w słoneczny dzień pustka tych miejsc robi mniejsze wrażenie, a może zamienia ponury krajobraz w sielską dolinę? Mam nadzieję, że jeszcze kiedyś się o tym przekonam.
Tego lata specyficzny, irlandzki klimat zgotował nam inną niespodziankę – wręcz teatralną.
Deszcz, a właściwie potężna ulewa sprowadziła gęstą mgłę, więc, gdy dotarliśmy na parking, po drugiej stronie mostu nic nie było widać. Z każdym jednak krokiem zasłona niczym kurtyna powoli się podnosiła, ukazując nam coraz więcej. I wtedy nas zatkało...
Cokolwiek by się nie mówiło o samym Kylemore Abbey, wrażenie robi już jego lokalizacja. Opactwo leży nad jeziorem, przytulone do zbocza góry. Ponad nim, wśród wąskich wodospadów stoi biała figura Jezusa, błogosławiąca uniesioną dłonią okolicę. Budynek będący co prawda kolejną romantyczną próbą wskrzeszenia przeszłości ( czyli neogotyckim zapatrzeniem na średniowiecze) i tak urzeka harmonią oraz urodą.
   Z  leżącym u stóp zamku jeziorem wiąże się pewna legenda– choć wielu pracowników przysięga, że to szczera prawda- zdumiewająco pasująca do tego miejsca. Gładka tafla wody, która niczym lustro odbija budynek, co 7 lat zaczyna się burzyć.  Z piany bijących fal wyłania się biały rumak lekko galopujący po jeziorze, znika  później tajemniczo gdzieś, wśród otaczających zamek gór. Ponoć w 2011 roku widziano go po raz ostatni, gdy wśród grzywaczy – tak rzadkich przecież na jeziorach – pojawiły się pasma piany ścigające się z wiatrem. Wielu przysięgało, że widzieli w nich sylwetkę konia o długiej grzywie, który cwałował na wyścigi z falami.


Kylemore Castle, bo tak się najpierw nazywał, powstał w drugiej połowie XIX wieku. Zbudowany na zlecenie angielskiego doktora Mitchella Henry’ego stanął w miejscu Kylemore Lodge, które podobno wcześniej odwiedzał. Urzeczony urodą okolicy lekarz postanowił wybudować posiadłość dla siebie i ukochanej żony. Zamek, będący z początku jedynie domem, wkrótce stał się ośrodkiem całej społeczności, zamieniając nazwę na Estate, czyli posiadłość. Mitchell okazał się nadzwyczaj utalentowanym zarządcą, który szybko zaczął robić karierę polityczną.
Historia przedstawia go jako osobę dbającą o ludzi z Connemary ( są to lata bezpośrednio po Wielkiej Klęsce)[1]. Mitchell nie cieszył się jednak długo z posiadania Kylemore Estate, podczas wakacyjnego wojażu po Egipcie na gorączkę tropikalną zmarła jego ukochana, co w znacznym stopniu ochłodziło miłość doktora do Connemary. Zdążył jeszcze wybudować na brzegu jeziora kościół upamiętniający zmarłą – ta gustowna miniatura katedry bristolskiej wzniesiona została z piaskowca sprowadzonego specjalnie aż z Normandii – i niedługo potem zniknął, zostawiając za sobą w pełni funkcjonującą posiadłość. Nietrudno zrozumieć pobudki Mitchella, zamek za bardzo kojarzył mu się ze zmarłą żonę, a skąpana w deszczu, szara i dzika kraina z pewnością nie działała kojąco na jego depresję.


   Kolejną, ważną datą w historii zamku był rok 1920. Dwa lata po zakończeniu wielkiej wojny do Irlandii przybyły benedyktynki, które obrały za swoją siedzibę Kylemore – posiadłość stała się opactwem. Otworzyły tu żeńską szkołę i kontynuują działalność, którą od setek lat prowadziły w Belgii. Wokół zakonu benedyktynów narosło przez lata sporo skandali, nie dotyczyły one jednak opactwa w Kylemore, które cieszy się dobrą reputacją nie tylko wśród okolicznych mieszkańców.
Zamek wraz z otaczającymi terenami i jeziorem robi bajkowe wrażenie dzięki niemal idealnemu połączeniu natury z architekturą.
Mieliśmy szczęście, bo ulewa odstraszyła rzesze turystów rokrocznie przetaczające się niczym fala przez opactwo – co jest o tyle zaskakujące, że sam zamek nie oferuje zwiedzającym zbyt wiele: dwie umeblowane sale, wystawę opowiadającą o tragicznej miłości pana doktora i ładną klatkę schodową – dlatego nasze odczucia były takie a nie inne. Neogotycka bryła, która wydaje się wyrastać wprost z tafli jeziora, sprawiła na nas wrażenie opuszczonej, zapomnianej przez ludzi oraz czas. Czyż może być coś bardziej romantycznego niż samotny zamek w takim otoczeniu?[2]

Nasz nieodłączny towarzysz podczas wizyty w tej części Irlandii- porywisty wiatr rozwiał mgłę, pozwalając nam zobaczyć w całej krasie to magiczne miejsce. Z perspektywy czasu wydaje się, że prawdziwą spuścizną angielskiego lekarza okazała się sama posiadłość. Prawdziwy dowód miłości do żony i uwielbienia mrocznych, surowych krajobrazów Connemary.
Przed opuszczeniem Kylemore warto zwiedzić zamkowe ogrody i wspomnianą przeze mnie wcześniej kaplicę oraz koniecznie spróbować swoich sił przy kamieniu życzeń. Wiąże się z nim pewna legenda: 
   
 
Cúchulainn i Fionn McCool czyli dwaj mityczni, irlandzcy bohaterowie mieszkali na terenie Connemary. Olbrzym Fionn zajął leżącą w okolicy Diamentową Górę (na szczycie znajdują się odsłonięte złoża kwarcu, który w promieniach słońca błyszczy niczym diamenty), a Cúchulainn wybrał  inną górę po drugiej stronie doliny. Jego siedzibą był  Dúchruach czyli Czarny Stos ( nazwa pochodzi od czarnych kamieni, które wyróżniają ją spośród innych gór). Olbrzymy były porywcze, więc na wszelki wypadek- dla zdrowia -schodziły sobie z drogi. Pewnego dnia jednak się spotkały i po wymianie argumentów (ciekawe na jaki temat) Cúchulainn podniósł ogromny kamień i rzucił w stronę Fionna (czy tylko mnie kojarzy się to ze sceną w filmowym Hobbicie, podczas której walczą ze sobą górskie giganty?). Głaz o mało nie trafił w głowę przeciwnika, który w ostatniej chwili zdążył się osłonić. Upadający kamień wbił się w ziemię pod tak dziwnym kątem, że teraz miejscowa ludność nazywa go czule Żelazkiem, bo przypomina stopkę tego urządzenia - dawniej znany był pod równie romantyczną nazwą Deska do Prasowania. Żyjące w okolicy dzieci od zawsze traktowały to miejsce jako magiczne, a teraz udzieliło się to także dorosłym.  Oto przepis na użycie „Żelazka”: należy znaleźć 3 małe kamienie, stanąć tyłem do głazu, pomyśleć życzenie i rzucić kamyki wysoko za siebie. Jeśli wszystkie trafią na szczyt, marzenie się spełni. Nam się ta sztuka nie udała, żaden z członków DPL nie trafił, co oznacza tylko jedno – nie jesteśmy już dziećmi. Trochę szkoda…          



[1] Wielki Głód miał miejsce w latach między 1845 a 1849r. i został spowodowany przez zarazę ziemniaczaną. Populacja Irlandii zmniejszyła się wtedy o 20% a 2 miliony ludzi udało się na emigrację. Wbrew powszechnym przekonaniom kraj ten nie opierał się na monokulturze rolnej, pola były pełne zbóż a lasy zwierząt, jednak nic z tych dóbr nie należało do Irlandczyków. Musieli oni zbożem opłacać wyśrubowane przez Anglików czynsze dzierżawne. W pierwszym i drugim roku zarazy ziemniaczanej zmarło z głodu ponad milion ludzi – jednak okupanci nie obniżyli dzierżawy za ziemię.  W następnym roku zdesperowani członkowie organizacji Młoda Irlandia chcieli wywołać bunt przeciwko Anglikom, ale zostali aresztowani i wielu z nich zmarło. Z prawie 9 milionów mieszkańców po klęsce głodu zostało w kraju 6. Najgorsze było to, że zaraz po tych wydarzeniach Anglicy przeprowadzili reformę agrarną, podczas której konfiskowali zadłużone grunty – a zadłużeni byli ci właśnie właściciele, którzy ulitowali się nad głodującymi i nie pobierali od nich dzierżawy.             
[2] Kylemore jest w pierwszej dziesiątce najbardziej romantycznych miejsc w Irlandii – a to o czymś świadczy. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz