Kylemore
IX
Kylemore Abbey jest jednym z najbardziej rozpoznawalnych budynków
w całej Irlandii, więc
znalazł się wysoko na naszej liście obiektów, które
koniecznie musieliśmy zobaczyć.
Zdecydowaliśmy się jednak pojechać tam nieco dłuższą,
krętą drogą wijącą się pomiędzy jeziorami. Widoki rozciągające się z tej
malowniczej trasy rekompensowały jej niedoskonałości, bo przecież nie ma róży
bez kolców ( parę razy zobaczyliśmy znany nam już dobrze znak drogowy
oznaczający „ na tej drodze nie obowiązują żadne przepisy”), ale niebezpieczne
zakręty, przewężenia, strome podjazdy wynagradzały nas niezwykłymi widokami. Z trudem
panowaliśmy nad chęcią robienia przystanków co kilka minut, bo ten dziki pejzaż
stworzony przez kamienie i wodę – dwa irlandzkie żywioły –bez przerwy wystawiał
nas na próby.
Pogoda nadal była koszmarna, padał rzęsisty deszcz, nad
nami wisiało szare, ponure niebo. Strome góry, moknące owce i rzeki spływające
po zboczach (na żadnym zdjęciu nie wyszedł mi ten niezwykły klimat), zupełnie
poważnie się zastanawiam, czy w słoneczną pogodę udałoby nam się złapać ducha
tych miejsc. Oto w ulewnym deszczu na rzecznej kaskadzie stoi rybak, niedaleko
moknie drzewo obwieszone bielizną i wstążkami, za ścianą kropel kryją się
opuszczone domostwa, w których ciasno przytulone owce o czarnych pyskach
szukają schronienia. Kamień i woda.
Kolejna porcja nieudanych zdjęć, zalany aparat i oto Irlandia
pokonała nas po raz kolejny, uświadamiając, że nie da się jej zwiedzać w
japońskim stylu – poprzez obiektyw. Chcesz cokolwiek zobaczyć, musisz wysiąść z
ciepłego samochodu, wystawić się na szaleństwo ulewy i wiatru, aby na własnej
skórze i własnymi oczami- że tak powiem – namacalnie przekonać się, jak
magiczne jest to miejsce …i jak samotne.
Kręta droga prowadziła nas coraz dalej, aż dotarliśmy do szerszego
fragmentu trasy, prowadzącego wzdłuż Killary Harbour – fiordu, przez który w
głąb lądu wdziera się Atlantyk. Nie jest to co prawda
Nærøyfjord
ani Boka Kotorska, ale i tak warto go zobaczyć. 16 kilometrów długości (najdłuższy
fiord na świecie Scoresby Sund na Grenlandii ma 350 km), góry, gdzieniegdzie
wznoszące się na wysokość 800 metrów, statki wycieczkowe pływające w tą i z
powrotem, a przy tym wszystkim jeden lub dwa domki ukryte gdzieś między
drzewami. Kompletna pustka.
Czasem przy drodze (a czasem na niej) spotyka się owce,
które z gracją – i baardzo powoli) przechodzą z jednego pastwiska na drugie. Czas
wydaje się mieć tu właściwe dla siebie tempo, odmierzone następstwem pór roku,
jego upływ widać w opuszczonych domostwach, czy zrujnowanych murkach pozostawionych
na pastwę natury.
I po raz kolejny zastanawiam się, jaki wpływ na naszą percepcję
miejsc i sytuacji ma pogoda, czy w słoneczny dzień pustka tych miejsc robi
mniejsze wrażenie, a może zamienia ponury krajobraz w sielską dolinę? Mam
nadzieję, że jeszcze kiedyś się o tym przekonam.
Tego lata specyficzny, irlandzki klimat zgotował nam inną
niespodziankę – wręcz teatralną.
Deszcz, a właściwie potężna ulewa sprowadziła gęstą mgłę,
więc, gdy dotarliśmy na parking, po drugiej stronie mostu nic nie było widać. Z
każdym jednak krokiem zasłona niczym kurtyna powoli się podnosiła, ukazując nam
coraz więcej. I wtedy nas zatkało...
Cokolwiek by się nie mówiło o samym Kylemore Abbey, wrażenie
robi już jego lokalizacja. Opactwo leży nad jeziorem, przytulone do zbocza
góry. Ponad nim, wśród wąskich wodospadów stoi biała figura Jezusa,
błogosławiąca uniesioną dłonią okolicę. Budynek będący co prawda kolejną
romantyczną próbą wskrzeszenia przeszłości ( czyli neogotyckim zapatrzeniem na
średniowiecze) i tak urzeka harmonią oraz urodą.
Z leżącym u stóp
zamku jeziorem wiąże się pewna legenda– choć wielu pracowników przysięga, że to
szczera prawda- zdumiewająco pasująca do tego miejsca. Gładka tafla wody, która
niczym lustro odbija budynek, co 7 lat zaczyna się burzyć. Z piany bijących fal wyłania się biały rumak
lekko galopujący po jeziorze, znika
później tajemniczo gdzieś, wśród otaczających zamek gór. Ponoć w 2011
roku widziano go po raz ostatni, gdy wśród grzywaczy – tak rzadkich przecież na
jeziorach – pojawiły się pasma piany ścigające się z wiatrem. Wielu
przysięgało, że widzieli w nich sylwetkę konia o długiej grzywie, który
cwałował na wyścigi z falami.
Kylemore Castle, bo tak się najpierw nazywał, powstał w
drugiej połowie XIX wieku. Zbudowany na zlecenie angielskiego doktora Mitchella
Henry’ego stanął w miejscu Kylemore Lodge, które podobno wcześniej odwiedzał.
Urzeczony urodą okolicy lekarz postanowił wybudować posiadłość dla siebie i
ukochanej żony. Zamek, będący z początku jedynie domem, wkrótce stał się
ośrodkiem całej społeczności, zamieniając nazwę na Estate, czyli posiadłość.
Mitchell okazał się nadzwyczaj utalentowanym zarządcą, który szybko zaczął
robić karierę polityczną.
Historia przedstawia go jako osobę dbającą o ludzi z
Connemary ( są to lata bezpośrednio po Wielkiej Klęsce)[1].
Mitchell nie cieszył się jednak długo z posiadania Kylemore Estate, podczas
wakacyjnego wojażu po Egipcie na gorączkę tropikalną zmarła jego ukochana, co w
znacznym stopniu ochłodziło miłość doktora do Connemary. Zdążył jeszcze
wybudować na brzegu jeziora kościół upamiętniający zmarłą – ta gustowna miniatura
katedry bristolskiej wzniesiona została z piaskowca sprowadzonego specjalnie aż
z Normandii – i niedługo potem zniknął, zostawiając za sobą w pełni funkcjonującą
posiadłość. Nietrudno zrozumieć pobudki Mitchella, zamek za bardzo kojarzył mu
się ze zmarłą żonę, a skąpana w deszczu, szara i dzika kraina z pewnością nie
działała kojąco na jego depresję.
Kolejną, ważną datą w historii zamku był rok 1920. Dwa
lata po zakończeniu wielkiej wojny do Irlandii przybyły benedyktynki, które obrały
za swoją siedzibę Kylemore – posiadłość stała się opactwem. Otworzyły tu żeńską
szkołę i kontynuują działalność, którą od setek lat prowadziły w Belgii. Wokół zakonu
benedyktynów narosło przez lata sporo skandali, nie dotyczyły one jednak
opactwa w Kylemore, które cieszy się dobrą reputacją nie tylko wśród
okolicznych mieszkańców.
Zamek wraz z otaczającymi terenami i jeziorem robi
bajkowe wrażenie dzięki niemal idealnemu połączeniu natury z architekturą.
Mieliśmy szczęście, bo ulewa odstraszyła rzesze turystów
rokrocznie przetaczające się niczym fala przez opactwo – co jest o tyle
zaskakujące, że sam zamek nie oferuje zwiedzającym zbyt wiele: dwie umeblowane
sale, wystawę opowiadającą o tragicznej miłości pana doktora i ładną klatkę
schodową – dlatego nasze odczucia były takie a nie inne. Neogotycka bryła,
która wydaje się wyrastać wprost z tafli jeziora, sprawiła na nas wrażenie
opuszczonej, zapomnianej przez ludzi oraz czas. Czyż może być coś bardziej
romantycznego niż samotny zamek w takim otoczeniu?[2]
Nasz nieodłączny towarzysz podczas wizyty w tej części
Irlandii- porywisty wiatr rozwiał mgłę, pozwalając nam zobaczyć w całej krasie
to magiczne miejsce. Z perspektywy czasu wydaje się, że prawdziwą spuścizną
angielskiego lekarza okazała się sama posiadłość. Prawdziwy dowód miłości do
żony i uwielbienia mrocznych, surowych krajobrazów Connemary.
Przed opuszczeniem Kylemore warto zwiedzić zamkowe ogrody
i wspomnianą przeze mnie wcześniej kaplicę oraz koniecznie spróbować swoich sił
przy kamieniu życzeń. Wiąże się z nim pewna legenda:
Cúchulainn i Fionn McCool czyli dwaj mityczni, irlandzcy bohaterowie mieszkali na terenie Connemary. Olbrzym Fionn zajął leżącą w okolicy Diamentową Górę (na szczycie znajdują się odsłonięte złoża kwarcu, który w promieniach słońca błyszczy niczym diamenty), a Cúchulainn wybrał inną górę po drugiej stronie doliny. Jego siedzibą był Dúchruach czyli Czarny Stos ( nazwa pochodzi od czarnych kamieni, które wyróżniają ją spośród innych gór). Olbrzymy były porywcze, więc na wszelki wypadek- dla zdrowia -schodziły sobie z drogi. Pewnego dnia jednak się spotkały i po wymianie argumentów (ciekawe na jaki temat) Cúchulainn podniósł ogromny kamień i rzucił w stronę Fionna (czy tylko mnie kojarzy się to ze sceną w filmowym Hobbicie, podczas której walczą ze sobą górskie giganty?). Głaz o mało nie trafił w głowę przeciwnika, który w ostatniej chwili zdążył się osłonić. Upadający kamień wbił się w ziemię pod tak dziwnym kątem, że teraz miejscowa ludność nazywa go czule Żelazkiem, bo przypomina stopkę tego urządzenia - dawniej znany był pod równie romantyczną nazwą Deska do Prasowania. Żyjące w okolicy dzieci od zawsze traktowały to miejsce jako magiczne, a teraz udzieliło się to także dorosłym. Oto przepis na użycie „Żelazka”: należy znaleźć 3 małe kamienie, stanąć tyłem do głazu, pomyśleć życzenie i rzucić kamyki wysoko za siebie. Jeśli wszystkie trafią na szczyt, marzenie się spełni. Nam się ta sztuka nie udała, żaden z członków DPL nie trafił, co oznacza tylko jedno – nie jesteśmy już dziećmi. Trochę szkoda…
[1] Wielki
Głód miał miejsce w latach między 1845 a 1849r. i został spowodowany przez
zarazę ziemniaczaną. Populacja Irlandii zmniejszyła się wtedy o 20% a 2 miliony
ludzi udało się na emigrację. Wbrew powszechnym przekonaniom kraj ten nie
opierał się na monokulturze rolnej, pola były pełne zbóż a lasy zwierząt,
jednak nic z tych dóbr nie należało do Irlandczyków. Musieli oni zbożem opłacać
wyśrubowane przez Anglików czynsze dzierżawne. W pierwszym i drugim roku zarazy
ziemniaczanej zmarło z głodu ponad milion ludzi – jednak okupanci nie obniżyli
dzierżawy za ziemię. W następnym roku
zdesperowani członkowie organizacji Młoda Irlandia chcieli wywołać bunt
przeciwko Anglikom, ale zostali aresztowani i wielu z nich zmarło. Z prawie 9
milionów mieszkańców po klęsce głodu zostało w kraju 6. Najgorsze było to, że
zaraz po tych wydarzeniach Anglicy przeprowadzili reformę agrarną, podczas
której konfiskowali zadłużone grunty – a zadłużeni byli ci właśnie właściciele,
którzy ulitowali się nad głodującymi i nie pobierali od nich dzierżawy.
[2] Kylemore
jest w pierwszej dziesiątce najbardziej romantycznych miejsc w Irlandii – a to
o czymś świadczy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz