Szukaj na tym blogu

piątek, 1 maja 2020

Na Nikiszowcu


   Skoro nie można rzeczywiście czyli fizycznie wejść, usiąść i zamówić posiłku w żadnej restauracji, bo wszystko zamarło, pora nadeszła na wspomnienia. 
    Zacznę może od mojego odkrycia sprzed wielu lat. Odkrycia, którym nie dzieliłem się zbyt szczodrze, bo bałem się, że miejsce stanie się tak popularne, że straci klimat.
Na szczęście tak się nie stało. 



Ale zacznijmy od początku, bo przecież każda historia o jedzeniu ma swój początek.              

Słowo o samym Nikiszu


   Jest rok 1908, w pobliżu szybu kopalni Nickisch Emil i Georg Zillmanowie obserwują, jak ożywa zaprojektowana przez nich wizja - osiedle familoków dla górniczych rodzin zatrudnionych w koncernie Giesches Erben. W roku 1919 czyli 11 lat później osiedle jest gotowe. 

   Powstało w nim 1000 mieszkań, park, budynki użyteczności np. łaźnia, dom noclegowy, duży kościół i szkoła z mieszkaniami dla nauczycieli. 
   Typowy dom składał się ze 165 mieszkań, każde z nich miało około 63 m² - co przy 2 pokojach z kuchnią stanowiło pokaźną przestrzeń ( prawdopodobnie bez łazienek). Wszystkie budynki ustawione zostały  w ten sposób, że tworzą prostokątny pierścień z dużym podwórkiem w środku - a wszystko to z czerwonej, surowej cegły.  
   Jednak budynki nie stanowią swojej kopii, różnią się detalami i fajną zabawą jest ich odkrywanie. 



     Barwna historia Nikiszowca w znacznej mierze przyczyniła się do tego, że osiedle szybko znalazło się na liście zabytków oraz pomników historii.
    Ale wbrew obawom nie jest to miejsce zamarłe w czasie, muzealne, Nikisz pojawia się jako równoprawny bohater w filmach, jest opisywany przez pisarzy i malowany przez artystów, których stale przybywa, ponieważ posiadanie tu adresu stało się w pewnych kręgach niemal obowiązkowe. 
    I w ten sposób z osiedla górniczego zaczęła się tworzyć dziwna dzielnica- bo taką Nikisz jest na pewno. 
    Zakochałem się w tym miejscu podczas studiów oraz wielu godzin spędzonych na szkicowaniu, śledzeniu pomysłów i rozwiązań architektonicznych braci Zillmanów. 
   Razem z ową miłością przyszedł głód oraz - co oczywiste - imperatyw nakazujący natychmiastowe napicie się kawy.


Na końcu, w podcieniach - tam jest. Nie  wystąpiłem o zgodę na fotografowanie samej restauracji ani jej wnętrz , dlatego wskazuję -tam właśnie jest kraina słodyczy.

W końcu przy stoliku

       Tak trafiłem do Byfyja czyli inaczej kredensu. Otwarty gdzieś w okolicach 2012 roku niemal natychmiast zyskał wielbicieli. 
Zapytacie dlaczego? 
Nie pytajcie - wpadnijcie na tort z masła orzechowego, albo roladę, albo pączki, a już na pewno na kawę...  
Chyba nie jadłem tam niczego, o czym nie dałoby się powiedzieć w samych superlatywach. 
Zarówno ze względu na miejsce, jak i klimat daję Byfyjowi najwyższą możliwą ocenę, jedyną wadą była i jest zbyt mała liczba stolików. 
Czasem trzeba się trochę naczekać, by wejść do raju.




Ostatni raz w Byfyju byłem 3 lata temu - mam tylko nadzieję, że się nic tam nie zepsuło, bo wspomnienia stamtąd wyniosłem przepyszne.