Szukaj na tym blogu

poniedziałek, 22 lutego 2016

Cong

VIII


    Następnego dnia skoro świt pożegnaliśmy wybrzeże Atlantyku, udając  się w głąb lądu i w ten  sposób opuściliśmy Connemarę. Pierwszym przystankiem na drodze okazała się spora wieś (albo malutkie miasteczko) Cong leżące na granicy dwóch hrabstw – Mayo i Galway. Rozlokowało się między jeziorami- Lough Corrib a Lough Mask, które jest owiane licznymi legendami – mówi się, że jest to centrum paranormalnej aktywności na Zielonej Wyspie, wystarczy nadmienić, że ponoć mieszka tu słynna Banshee.
    Nie dziwi więc fakt, że Augustianie w XIII wieku założyli tu ogromne opactwo (w czasach świetności w jego obrębie mieścił się szpital oraz szkoła, w której kształciło się trzy tysiące uczniów), jednak to nie oni pierwsi próbowali „okiełznać” szalejące w tym miejscu złe moce. 600 lat wcześniej istniał tu  kościół, podobno zbudowany przez samego  świętego Feichina albo, jak lubią go nazywać Irlandczycy, Moeca. Ten pochodzący z rodziny królewskiej mężczyzna już jako dziecko odebrał staranne wykształcenie i rozpoczął misję krzewienia nowej religii. Według ówczesnych kronikarzy reguła jego zakonu była tak surowa, że na przykład mnisi przez całą noc śpiewali pieśni i psalmy, stojąc po kolana w zimnej wodzie, a w dłoniach trzymali głaz – by nie zasnąć.


Moec  zasłynął ze swoich zdolności jako uzdrowiciel i nadzwyczaj skuteczny negocjator, który mądrością zażegnał wiele klanowych konfliktów. Mocno- jak większość wczesnochrześcijańskich świętych – związany z naturą, którą uważał za najdoskonalsze dzieło stwórcy, miał szczęście lokować swoje kościoły i kaplice w miejscach wyjątkowej urody, gdzie otoczenie sprzyjało kontemplacji oraz poszukiwaniu własnej drogi do boga.   
   A dzieje opactwa w Cong to jakby historia Irlandii w pigułce – wiele razy było niszczone przez najazdy, potem cierpliwie odbudowywane, by ponownie popaść w zapomnienie (jednym słowem miało dość burzliwe dzieje). Nie zapomniano o nim jednak, chociażby z tego powodu, że przed swoją śmiercią zamieszkał  tu ostatni król Irlandii Rory O`Connor. Dzisiaj ruiny nie robią wielkiego wrażenia, wzniesione w surowym, romańskim stylu byłyby pewnie kolejnymi z setek podobnych, gdyby nie położenie.
   Zabudowania klasztorne łagodnie przechodzą w stary, nobliwy park. Przepływa przez niego płytka, choć całkiem szeroka rzeka Cong, nadająca temu miejscu niepowtarzalnego charakteru.  Ale najpiękniejszy – moim skromnym zdaniem – jest malutki domek rybacki nad brzegiem rzeki.  Ta bardzo prosta, wręcz ascetyczna konstrukcja służyła kiedyś mnichom, którzy zasiadali w jej wnętrzu z wędkami w ręce i cierpliwie czekali na branie.  Wzniesiony na platformie i połączony z lądem wąskim mostkiem- w rzeczywistości kawałkiem belki- idealnie wpasowuje się w otoczenie, być może dlatego, że dzięki swojej konstrukcji i naturalnej barwie kamienia z daleka wygląda po prostu jak skała wystająca z wody. Niziutki – nie zmieściłbym się w nim, więc dobrze, że stracił dach – bardzo mały (ma może z 6 metrów kwadratowych) wydaje się czekać na kolejnych rybaków, którzy zasiądą w jego wnętrzu z pajdą chleba i antałkiem wina. Ciekawe, czy jego ściany były świadkami wielu udanych „połowów” ? 


   Za opactwem rozciąga się ogromny park, w którym można się zgubić… albo znaleźć wielką dziurę w ziemi. Jest to zupełnie dzika jaskinia nazywana Pigeon Hole[1] schodzi się do niej po 61 śliskich i mokrych stopniach, w środku jest jakieś źródło i zero elektrycznego oświetlenia – latarki w komórkach to tylko zabawka, wiec trzeba zachować ostrożność przy  jej „eksploracji’, bo znajdują się tam rozpadliny. Ponoć w zimie przybór wody daje tu niesamowity efekt, szybko płynąca podziemna rzeka wydaje tak dziwny dźwięk, że może być utożsamiony z lamentem Banshee.  Brzmi to bardzo prawdopodobnie, bo jezioro Lough Mask nie ma naturalnych drenaży, więc cała woda płynie pod ziemią, a krasowy Pigeon Hole jest jedyną z udostępnionych w okolicy jaskiń.
Po opuszczeniu parku i opactwa, warto zawadzić o samo Cong, znane przede wszystkim z faktu, że w latach 50 John Ford nakręcił tu oscarowy film – Spokojny człowiek z Johnem Waynem w roli głównej. Na rynku stoi nawet zrekonstruowana chata z tego filmu. Nie mam pojęcia, w jaki sposób to sielskie miasteczko zachowało swój romantyczny klimat. Cicho tu i spokojnie, nawet turystów nie ma zbyt wielu. Znalazłem tu także pewien symbol (spotkałem się z nim po raz pierwszy w życiu,) jest to trójskrzydły orzeł podrywający się do lotu – i nie mam pojęcia, co oznacza. 


    Mówiąc o Cong, nie sposób zapomnieć o Ashford Castle. Jest to średniowieczny zamek, obecnie pełniący rolę luksusowego hotelu. Został wzniesiony w XIII wieku na terenach opactwa, nad samym brzegiem Lough Corrib. Niewiele jednak pozostało z surowej, romańskiej budowli, kolejni właściciele swobodnie ją przerabiali, próbując naśladować różne popularne w ich czasach style architektoniczne, dzięki temu stworzyli coś, co bardzo ciężko zakwalifikować do jakiejkolwiek nurtu. Ten  architektoniczny misz – masz  sprawia wrażenie, jakby nie do końca przemyślano wszystkie konsekwencje przypadkowych remontów i ulepszeń. Do niedawna spoczywał w rękach rodziny Guinessa, ale został niedawno sprzedany za jedyne 20 milionów euro. Nieduża suma za zamek wraz z otaczającym parkiem, ogrodami, polem golfowym i własną przystanią – oraz lądowiskiem dla helikopterów.  Wejścia do zamku pilnują dwa urocze psy z brązu – rzeźby charakterystyczne właśnie dla Ashford Castle.  Warto napomknąć, że w tym hotelu nocowały największe postacie świata sztuki i polityki z Oscarem Wildem, Ronaldem Reaganem czy Grace Kelly na czele. Będąc w okolicy trzeba odwiedzić hotel, choćby po to, żeby uświadomić sobie jak ogromny fragment ziemi należał w średniowieczu do opactwa. I jaki piękny.


  
    Nam podobały się szczególnie ogrody pełne  tajemniczych przejść i tuneli, swobodnie łączące styl dzikich, angielskich ustroni z francuskim porządkiem. Niestety czas nas gonił, więc z żalem żegnaliśmy Cong [2], by udać się do jednej z największych atrakcji Irlandii (i chyba najczęściej fotografowanego obiektu w tym kraju)…




[1] Istnieje pewna legenda o Pigeon Hole, mówi ona o pięknej dziewczynie, która miała poślubić królewskiego syna.  Młodzi byli bardzo w sobie zakochani, lecz wesele nigdy się nie odbyło. Gdy królewicz wracał ze schadzki, napadli go rabusie i zabili, ciało wrzucili do rzeki, a zrozpaczoną dziewczynę porwały wróżki. Kilka lat później w rzece pojawił się biały pstrąg, okoliczna ludność mówiła, że to owa dziewczyna, ale angielski oficer nie wierzył w ludowe bajędy. Złowił białego pstrąga i rzucił na palenisko, wtedy ryba zamieniła się w piękną pannę, która zaczęła zawodzić i załamywać ręce nad swoją tragedią. Opowiedziała oficerowi, że dobre wróżki zamieniły ją w rybę, by na wieki mogła być blisko ukochanego, spoczywającego na dnie Lough Corrib. Wzruszony jej losem oraz urodą Anglik zabrał ją do Pigeon Hole i wrzucił do przepływającej tam rzeki. Gdy tylko dotknęła tafli wody z powrotem zamieniła się w białego pstrąga i tylko ciemna plama koło płetwy zdradza ślad po poparzeniu na ruszcie. Ponoć ta tajemnicza ryba po dziś dzień pływa między jeziorami, jednak każdy rybak, który przez przypadek ją wyłowił, od razu wrzucił z powrotem do wody.       
[2] Warto tu wspomnieć o pewnym skarbie znalezionym w skrzyni na wsi czyli słynnym krzyżu procesyjnym z Cong (obecnie w Muzeum Narodowym w Dublinie), to jedno z niewielu ocalałych arcydzieł irlandzkiej sztuki religijnej. Wykonany z drewna dębowego pokrytego miedzią i ozdobiony złotymi i srebrnymi filigranami w celtyckie przeplatanki zawierał ponoć część prawdziwego krzyża. Został on wykonany w Roscommon w XII wieku i do tej pory zachwyca precyzją wykonania i urodą. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz