Donegal
XIII
To dalekie wołanie do mej własnej
ziemi,
do wrzosowisk, gdzie śmigają wróżki
w Rosses i Gwedore,
Gdzie białogrzywe pysznią się fale
U skalistego brzegu Dooran
Patrick MacGill
do wrzosowisk, gdzie śmigają wróżki
w Rosses i Gwedore,
Gdzie białogrzywe pysznią się fale
U skalistego brzegu Dooran
Patrick MacGill
Kolejny dzień naszej
wyprawy w poszukiwaniu wszelkich legendarnych istot zaczęliśmy od wizyty w miasteczku
Donegal. Chociaż jest niewielkie- liczy sobie 3 tysiące mieszkańców – to prawdziwa
brama prowadząca w stronę najsłabiej zaludnionych terenów Irlandii. Żyje tu najmniej
ludzi, klimat jest najsurowszy, a widoki najpiękniejsze. Tak przynajmniej twierdzą
ci, którzy hrabstwo Donegal odwiedzili. Rzeczywiście - miast jest mało, pogoda zazwyczaj
bywa koszmarna, a krajobrazy zapierają dech w piersiach. Samo miasteczko
Donegal to urokliwe miejsce, leżące u ujścia rzeki Eske do zatoki. Słynie
głównie z faktu, że urzędował tu klan
O’Donnell, jedna z najważniejszych rodzin w historii Irlandii, ponieważ byli
główną opozycją w stosunku do angielskich kolonizatorów. Z czasów świetności klanu pozostały ruiny
zamku i opactwa. Warto wybrać się również na znajdujący się nieopodal rynek,
nazwany przez miejscowych Diament i
zjeść ostrygi lub inne owoce morza, bo faktycznie są tak świeże, że na talerzu
robią wrażenie zdziwionych.
Z Donegal Wild Atlantic
Way poprowadziła nas jeszcze dalej na północ, w stronę najdzikszych[1]
rejonów zielonej wyspy czyli wprost do mitycznego serca zachodniej Irlandii.
Gdzieniegdzie spotykaliśmy
pojedyncze, pomalowane na biało domki, odcinające się kolorem od
ciemnozielonych zboczy, na których pasły się stada owiec. Czasem także zdarzyło
nam się trafić na zagubioną przy drodze chatkę, schludną i zadbaną, z
mikroskopijnym ogródkiem oraz nieodzownym murkiem – jedno trzeba przyznać,
tutejsi mieszkańcy na pewno nie mają problemów z sąsiadami.
Nieustępliwość ludzi
zamieszkujących te tereny robi wrażenie, przecież prościej i znacznie wygodniej
żyje się w miastach, czemu zatem uparcie
trwają na swoich posterunkach, nie oddają pól naturze, tylko dzień po dniu walczą
z nią o przetrwanie? Piękno takich
miejsc jak kraina gór i rzek Donegal polega paradoksalnie na ich surowości i
okrucieństwie. Nikt nie podziwia płaskich jak stół czarnoziemów Ukrainy czy Kansas,
ale fiordy, klify, pustynie, jakby za każdym razem myśl, że człowiekowi jednak
udało się ujarzmić najbardziej nieprzyjazne rejony Ziemi, wbijała nas w dumę i
pokazywała, że mimo wszystko daliśmy radę przeżyć nawet w krainie, gdzie groby
trzeba budować pod kątem, by stały prosto. Oto prawdziwie epicka opowieść o ludzkiej
wytrwałości.
Kręta i niebezpieczna
trasa szybko stała się w jeszcze bardziej karkołomna, gdy droga zaczęła się ostro
wznosić, prowadząc do malowniczego parkingu w pobliżu Slieve League. Wznoszący
się ponad niewielką zatoczką klif, zdaje się bardziej przypominać góry niż linię wybrzeża. Znacznie mniej znany
i przez to mniej zatłoczony jest niemalże trzykrotnie wyższy niż Mohery. Wąska,
kamienista ścieżka prowadzi po mokrych kamieniach w stronę najwyższego punktu
widokowego, co rusz strasząc przepaściami oraz stromymi podejściami.
W ten ponury, mglisty
dzień zapamiętaliśmy Slieve League jako posępny, szargany wiatrami szczyt
wynurzający się tylko na kilka sekund z chmur. W jaki sposób mgła utrzymywała
się przy tak silnym wietrze? Nie mam pojęcia. Najwidoczniej zadziałała tu magia
Irlandii.
Slieve League to klif z zupełnie
innej bajki niż pocztówkowe Mohery – ponury, nieprzystępny atakowany z furią
przez wściekły, niemal granatowy ocean -dla mnie oficjalnie najdzikszy fragment
naszej wyprawy. Rozbijające się z hukiem u podnóża monumentalnej góry grzywacze
niemal wstrząsają jej posadami, a piana – namacalny efekt ich szaleństwa –
fruwa w powietrzu niczym tysiące białych motyli. Ten dziki krajobraz dopełniają
stojące na środku zatoki dwie samotne skały – Stół i Krzesło Olbrzyma (
nietrudno się domyślić, dlaczego tak je nazwano). Dla mnie Slieve League jest wyjątkowe,
ponieważ po raz pierwszy w życiu (i mam nadzieję nie ostatni) zobaczyłem coś,
co zawsze pragnąłem ujrzeć na własne oczy - jezioro leżące ponad oceanem. Chyba
specjalnie dla mnie na kilka minut mgła się rozproszyła, bym mógł podziwiać wspaniały widok...
Jadąc ze Slieve League w
głąb Donegal, warto wybrać się drogą prowadząca przez Glengesh Pass. Przełęcz (szczególnie
w deszczowe, mgliste dni) robi wyjątkowe wrażenie, mamy tam uczucie kompletnego
osamotnienia, jakbyśmy znaleźli się na końcu świata. Tymczasem po drugiej
stronie czeka miasteczko Fintown, malowniczo zlokalizowane nad jeziorem, gdzie
(tak nam się przynajmniej na początku wydawało) miał znajdować się nasz nocleg.
Wszystko się zmieniło, gdy dostaliśmy maila ze wskazówkami, jak dotrzeć do domu.
Długi tekst przypominał bardziej
skomplikowaną grę w podchody, niż adres posesji, ale ponieważ lubimy wyzwania,
zostawiliśmy daleko w tyle Fintown, potem jezioro, by w końcu opuścić cywilizację i znaleźć się w kompletnej
głuszy. I wtedy skończyła się droga.
Wyboiste koleiny wiodły
dalej, więc po raz kolejny odczytałem wskazówki – wszystko się zgadzało. Bez
słowa mijaliśmy kolejne zakręty, które w dziwny sposób zsynchronizowały się z
zapadającym zmierzchem i wtedy spomiędzy drzew wyłoniła się niewielka chatka .
Dom w głębi lasu. Ale wtedy okazało się, że jest jeszcze ciekawiej, bo oprócz
tego, że byliśmy w środku Donegal, gdzie w promieniu kilku mil nie ma żywej
duszy, to jeszcze mieliśmy nocować w cygańskim wagonie.
Ludzie ze wszystkich stron
świata przybywają tu w poszukiwaniu egzotyki i dreszczyku emocji, ale są to bardzo
„cywilizowane” wrażenia- właściciele przed naszym przyjazdem w wozie włączyli
grzejniki, a wśród sprzętów gospodarstwa domowego nie brakowało niczego ze
szpikulcami do grilla włącznie. Odnowiona, wymalowana przyczepa, ozdobiona w
tak modnym obecnie stylu hippie byłaby kapitalnym miejscem do spędzenia w niej
czasu, gdyby nie fakt, że los obdarował nas słusznym wzrostem…
Nie da się więc ukryć, że noc
była karkołomnym przeżyciem, chociaż z drugiej strony, czegóż się nie robi dla
przygody…
Ludzie, którzy byli
właścicielami tej szalonej (czerwono- różowej) przyczepy okazali się przemiłymi
gospodarzami. Mieszkając w tak opustoszałym miejscu, wydawali się o wiele
bardziej zorientowani w bieżących wydarzeniach kulturalnych niż my. Rodowity
Irlandczyk i Niemka oraz ich niezwykła córka (ucieleśnienie Meridy Walecznej),
żyli wśród książek, z dwoma przyjaznymi psami na posesji, gdzie znajdowało się prywatne
jezioro. Przywitali nas ciasteczkami, kawą i opowiedzieli co nieco o Donegal.
Cała sytuacja wydawała się
nieco odrealniona, jak gdybyśmy przenieśli się w czasie i przestrzeni. Do tego
doszła kompletna cisza i emanujący zewsząd spokój, przez chwilę zastanawiałem
się, czy dałbym radę tak żyć, otoczony pustką i dziką naturą. Z jednej strony na pewno dla psychiki człowieka
jest to lepsze niż wieczna pogoń w niecichnących nigdy miastach, jednak z
drugiej strony, na przykład w zimie poczucie izolacji musi chyba działać
przygnębiająco.
Rozmawialiśmy o tym przy śniadaniu,
a potem, zanim zdążyłem się zorientować rozmowa zeszła na tematy dotyczące
polityki, kultury slow i filmów Kieślowskiego oraz Wajdy…
Myślę, że teraz rozumiecie, co miałem na myśli
mówiąc, że sytuacja zdawała się nieco odrealniona.
Z dziwnym uczuciem zostawiliśmy
problemy ambitnego kina i cygańskie wagony we wstecznym lusterku, ruszając w
stronę najbardziej na północ wysuniętego punktu Irlandii. Wcześniej czekały nas
jednak jeszcze dwa przystanki. Pierwszym było Letterkenny, największe i
stosunkowo młode( z XVII wieku) miasto w rejonie Donegal. Powstało na miejscu
zwyczajowych targów, gdzie spotykali się hodowcy i rolnicy z całej okolicy
(wciąż widać tu ślady po dawnym placu targowym), jednak prawdziwym boomem dla
miasta okazało się wprowadzenie narodowej waluty irlandzkiej. Banki mające
siedziby w Derry ( to już Irlandia Północna) musiały otworzyć filie w Republice
Irlandzkiej, a Letterkenny było najbliżej.
Nadal jest to ruchliwe i żywe miasteczko o podobnym do Galway charakterze.
Z racji młodego wieku nie ma za wiele zabytków, lecz szczyci się faktem, że
jest najczystsze w całej Irlandii.
Niedaleko Lettekenny znajduje
się prehistoryczny, kamienny fort , Grianan of Aileach, jeden z najstarszych-
bo pochodzący z 1700 roku p.n.e.- zabytków
w tej części Irlandii. Ten okrągły budynek z czterometrowej grubości ścianami po
ostatniej renowacji prezentuje się naprawdę imponująco, a z jego szczytu
roztacza się piękny widok na Donegal. Zresztą jego nazwa w wolnym tłumaczeniu
brzmi – Kamienny Pałac ze Słonecznym Widokiem. Fort pełnił przez setki lat
wiele funkcji, będąc po części zamkiem, po części stolicą kulturalną
prehistorycznej Irlandii. Po przeprowadzeniu wielu wykopalisk na jego terenie
znaleziono interesujące przedmioty między innymi: kości zwierząt, kamienie
sugerujące religijne funkcje budowli oraz, co ciekawe, rzecz, którą część
naukowców określiła mianem jednej z pierwszych na świecie gier planszowych. O
dziwo na terenie samego fortu przez prawie trzy tysiące lat (do zburzenia w XI wieku) nie powstał żaden
inny budynek oprócz malutkiego kościoła, co również sugeruje, że sama
konstrukcja oraz lokalizacja Grianan of Aileach, mogła mieć również inne, nie tylko obronne znaczenie.
Po tym intensywnym odkrywaniu
śladów przeszłości, przyszedł w końcu czas na chwilę relaksu i w taki sposób
wylądowaliśmy na wyspie Inch, którą odkryliśmy mimochodem. Ta niewielka wyspa
leżąca u brzegów półwyspu Inishowen nie ma za wiele do zaoferowania, jednak nas
zauroczyła malutka, ukryta plaża utworzona wyłącznie z muszli. Część z nich
zamieniła się z czasem w drobinki, część pozostała nietknięta. Mieliśmy sporo
frajdy, brodząc wśród pozostałości ostryg, sercówek, małży i innych
niezidentyfikowanych skorup.
Niestety, zbyt szybko musieliśmy się zbierać, bo czekała nas wizyta na Malin Head, najbardziej wysuniętym na północ kawałku Irlandii. Punkt, do którego można dojechać samochodem, nosi nazwę – Banba’s Head. Nazwa wzięła się od opiekuńczego ducha Irlandii, celtyckiej bogini[2], jednej z najważniejszych w mitologii goidelskiej (czasami używa się jej w poezji, by zastąpić nazwę Irlandii) i to jest rzeczywisty, północny koniec kraju.
Ponoć, według miejscowej
legendy, to właśnie niebo nad Malin Head jest najczystsze, a rozpościerający
się stąd widok olśniewa, bo przy odpowiedniej pogodzie widać prawie całą
Szkocję (wydaje mi się, że dzielę z Irlandczykami skłonność do lekkiej
przesady). Nam Malinowa Głowa pokazała swoje drugie oblicze skąpane w ulewnym
deszczu i gęstej jak mleko mgle -znowu rzadka sytuacja, której chyba nigdy w Polsce
nie doświadczyłem. Przemoczeni do suchej nitki zobaczyliśmy (można tak
powiedzieć) chyba ocean, wieże z czasów napoleońskich oraz specjalną
radiostację przeznaczoną do przechwytywania komunikatów z niemieckich U-botów w
czasach II wojny światowej. Oczywiście Szkocji nie było widać, tak naprawdę z
trudem dostrzegliśmy nasz samochód na parkingu, a z jednym budynkiem niemal się zderzyliśmy. Z szarego mroku wyłaniały się od czasu do czasu
widmowe sylwetki turystów, którzy wędrowali szlakiem wzdłuż klifu, zupełnie nie
przejmując się wiadrami wody chlustającymi z nieba. Jeden z towarzyszy podróży
zadał wtedy ważne pytanie:
- Dlaczego mam wrażenie,
że deszcz w Irlandii pada w taki sposób, jakby próbował nas zabić?
Zadumani nad tym pogodowym
fenomenem wracaliśmy z Malin Head, by dotrzeć do portu, skąd regularnie
odpływały promy do Irlandii Północnej. I
tak, sunąc cicho wśród fal, znienacka zmieniliśmy kraj.